Wiele dramatów Mrożka można czytać jako historie tworzenia teoretycznego systemu niemającego nic wspólnego z realnym życiem poza tym, że pragnie je za wszelką cenę zmienić i sobie podporządkować - pisze Antoni Winch w portalu Teatrologia.info.
Jak zapewne trudno było nie zauważyć, rozważania zawarte w niniejszym cyklu koncentrowały się do tej pory na postaci nowoczesnego, tak zwanego, intelektualisty. Przedmiotem, nigdy podmiotem, swojego zainteresowania uczynił on człowieka i poprawę jego losu przez polityczno-społeczno-ekonomiczną rewolucję. Dla ułatwienia sobie zadania, jak Geniusz Justynę w Vatzlavie Sławomira Mrożka, „spłodził głową” i z „głowy zrodził” ideologicznego homunkulusa. Taki twór rozumu łatwiej uszczęśliwić aniżeli rzeczywistych ludzi, którzy od zawsze przeszkadzali intelektualistom w zbawieniu ludzkości.
Światem mrożkowskich geniuszy i innych bystrzaków, nie tak odległym od naszego, jak mogłoby się wydawać i chciało chcieć, rządzi terror teorii. Tak dzieje się w jednoaktówce Na pełnym morzu. Jej bohaterom, trzem rozbitkom – Grubemu, Średniemu i Małemu – skończył się prowiant. Wspólnie dochodzą do wniosku, że wobec tego muszą zjeść któregoś z nich. Utwór prezentuje proces, w jakim kanibalizm, przyprawiony aromatyczną sofistyką, traci ohydny posmak aktu barbarzyństwa, rozpływając się w ustach, a także i przede wszystkim w sercach protagonistów, balsamiczną nutą odurzającego altruizmu. Czego nie ma w tym bukiecie! Idea solidarności, królująca na stołach całego ziemskiego padołu, uginających się od łez i rozpaczy, ale też od wiary, nadziei i miłości. Do tego „ogólnoludzka, wszechobejmująca sprawiedliwość”, „sprawiedliwość dziejowa” na dokładkę, zaś jako deser prawdziwy rarytas – heroizm w słodkiej posypce patosu chwalebnego poświęcenia z upajającym finiszem świętości bezinteresownej ofiary. Niebo w gębie, piekło na ziemi. Czar pięknych słów tak uwodzi Małego, czyli przyszły posiłek Grubego i Średniego, że nawet znalezienie porcji cielęciny z groszkiem, które przynajmniej na jakiś czas unieważnia konieczność przeprowadzenia ludożerczej uczty, nie zatrzymuje go w drodze na talerz antropofagów. „Czy pan nie widzi” – pyta Średniego Gruby, wskazując na Małego – „że on już jest szczęśliwy?”. Pal licho, że jest to szczęście fałszywe, wynikające wyłącznie ze zmanipulowania i zastraszenia, skoro jest zarazem jedyne, jakiego dostąpić może oszukany i zgnębiony człowiek.
Gruby jest za cienki, żeby być geniuszem na miarę Geniusza z Vatzlava. Nie ma ambicji stworzenia ogólnego systemu regulującego relacje międzyludzkie, naprawiającego świat, zbawiającego człowieka. Chce zjeść i tyle. Geniusz natomiast to zawodnik wagi ciężkiej. Ogłasza się „genialnym przywódcą ludzkości”. „Na świecie” – twierdzi – „panuje niesprawiedliwość”, ponieważ „jedni są bogaci, a drudzy biedni”. Sprawiedliwie będzie wtedy, gdy „biedni zwrócą się przeciwko bogatym” i „zaprowadzą nowy ład”. W nim to, jak należy przypuszczać, biedni staną się bogaci, a bogaci – biedni. Podział na zamożnych i nędzarzy zostanie tedy utrzymany, lecz w odróżnieniu od poprzedniego, będzie sprawiedliwy, bo majętni będą ci, którzy powinni być majętni, pauperyzacja zaś dotknie tych, którzy na nią zasłużyli. Tyle teorii. Praktyka wygląda tak, że idee Geniusza realizuje Barbar – przywódca może nie ludzkości, ale za to armii zdolnej ową ludzkość podbić i uszczęśliwić za pysk zgodnie z postulatami Geniusza. Sam Geniusz, a konkretnie jego zmumifikowane truchło, zwisa i powiewa nad tym wojskiem jako jego sztandar, legitymizując poczynania Barbara.
Niektórym przyklasnąłby ze skądinąd niekłamanym entuzjazmem. Gdyby, rzecz jasna, nie robił za proporzec. Na pewno uznałby za zgodne ze swoją koncepcją praworządności skazanie na śmierć Nietoperza – wyzyskiwacza prostego ludu. Likwidacja klasy panującej jest atoli tylko pierwszym etapem przebudowy stosunków społecznych, jaką przeprowadza Barbar. Ma on bowiem również propozycję dla etatowych ofiar krwiopijców wszystkich krajów i epok. Ich przedstawicieli, chłopów Macieja i Przepiórkę, każe „powiesić. […] A potem odciąć, żeby byli wdzięczni. Najpierw powiesić, a potem odciąć. Niech będą żywi, ale przedtem trochę umarli. W ten sposób nauczą się wdzięczności, a oduczą mądrości”. Jest to jakaś metoda wychowawcza.
Geniusz, kiedy wyrusza w swoją ostatnią drogę na spotkanie nowego lepszego świata, by u jej kresu, jak tylu przed nim i tylu po nim, znaleźć jedynie śmierć, powiada, że trzeba „oświecić” „liczne ludy” w zakresie odpowiedniego rozumienia sprawiedliwości. Barbar, jak widać, po swojemu wypełnia ten testament. Na niezbyt upartego można w tym dostrzec pewną analogię z tym, jak gieroje rewolucji francuskiej uczyli republikanizmu Ludwika Karola, zgodnie z zaleceniem pedagogiki ich Geniusza, czyli Jana Jakuba Rousseau. Przypomnijmy: filozof uważał, że edukację „młodych książąt” zacząć należy od „sztuki posłuszeństwa”. Dziesięcioletniego Capeta tak w niej wprawiono, że umarł.
Historia więc uczy, że intelektualiści mogliby się dwa razy zastanowić, zanim coś pomyślą. W przeciwnym wypadku mogą zostać „ideologami «oprawstwa»”. Tego określenia użył Józef Kelera w odniesieniu do Okulisty, jednego z trzech bohaterów Karola. Badaczowi chodziło o to, że lekarz pod koniec utworu przyjmuje i rozwija „ideę karolostwa”, z jaką przyszli do niego Wnuk i Dziadek. Głosi ona konieczność strzelania do Karola. Dziadek potrzebuje okularów, żeby móc go rozpoznać. Albowiem niepodobna, „żeby strzelać do wszystkich po drodze” – jak humanitarnie powiada Wnuk – „jakaś sprawiedliwość musi przecież być”. Wnuk, człek prosty, nie zna potencjału sprawiedliwości, gdy za jej ustalanie weźmie się przedstawiciel nauki. Okulista poszerza grono osób podejrzanych o bycie Karolem, a przy tym je zawęża. „Wszyscy mogą być Karolami” – orzeka – „wszyscy – tylko nie ja”. Druga część wywodu doktora nie trafiła do przekonania Wnukowi, a jak Wnukowi, to i Dziadkowi. Pierwsza jednak wydała im się prawdopodobna i, co więcej, atrakcyjna: „Dziadziu” – oznajmia Wnuk – „to jest myśl. Kto powiedział, że jest tylko jeden [Karol]? Dziadzio ma naboje? […] To jest myśl, dziadziu, postrzelamy sobie jak na weselu”.
Chyba bardziej jak na wojnie, względnie w plutonie egzekucyjnym. Mniejsza z tym zresztą, co innego jest tutaj istotne. Okulista bierze zły szeląg karolostwa za dobrą monetę, poddaje się tyranii Wnuka i Dziadka. Kto nigdy nie ugiął się przed zamordystami, niech pierwszy rzuci magisterium, doktoratem, habilitacją lub profesurą. Gradu ani nawet dżdżu dyplomów nie należy się spodziewać. „Kapłani nauki”, stojący „na czele owego wielkiego pochodu człowieczeństwa, tej procesji rozumu kroczącej uroczyście przez dzieje przyrody”, „prawdziwi wodzowie armii, której na imię: ludzkość”, jak nazywa siebie i swoich braci w scjentyzmie Okulista, mieli to do siebie, że ze strachu, konformizmu, ale często też ze szczerego przekonania, wspierali i umacniali historyczne karolostwa – rosyjski komunizm oraz niemiecki nazizm. Udział intelektualistów w tworzeniu tych systemów obnażył, jak pisała Hannah Arendt, podatność „europejskiego humanizmu” na idee totalitarne. Filozof uważała, że prowadzi to w konsekwencji do możliwości podważenia wartości „wszystkich form «humanizmu», któremu grozi popadnięcie w nieistotność”. Jak owa nieistotność może być głęboka, pokazuje los Małego z Na pełnym morzu. Decydując się oddać życie za pozostałych rozbitków, przyjmuje w finale jednoaktówki postawę heroiczną. Stanowi ona, co chyba nie jest stwierdzeniem zanadto kontrowersyjnym, jedną z „form europejskiego humanizmu”. Prometeusz, niejaki Jehoszua z Nazaretu, Winkelried – znalazłoby się kilka postaci, które uczynił z niej moralny aksjomat silnie zakorzeniony w kulturze Zachodu. W przypadku ofiary Małego jej znaczenie sprowadza się do zastąpienia cielęciny z groszkiem w tratwianym menu.
Okulista w Karolu ma szansę być czymś więcej. Jednak z tego rezygnuje. Z lęku przed karolostwem, a nie ze szczególnie żarliwej w nie wiary. Uwierzyć musi w co innego. W to, że dokonał właściwego wyboru, że postąpił dobrze. A przynajmniej słusznie. Jakkolwiek wyrobiona podczas wyższych studiów elokwencja na niewiele mu się zdała w zetknięciu z Wnukiem i Dziadkiem, to przydaje mu się w starciu z samym sobą. Gdzieś na dnie jego duszy, pośród zdanych egzaminów, przegadanych konwersatoriów, zaliczonych ćwiczeń z akademickiego odwracania kota ogonem i ogona kotem, wkutych na pałę, a przy tym na szóstkę, odpowiedzi na nawet najtrudniejsze pytania, odzywają się archaiczne wątpliwości rodem z epok panowania zabobonów, a nie rozumu. Dotyczą one tego, czy wystawienie niewinnego człowieka pod lufę dziadkowej fuzji na pewno było tym, co należało zrobić i czy uczciwiej nie byłoby samemu przed nią stanąć. Jak jakiś, nie przymierzając, Winkelried albo, nie daj Boże, inny Jehoszua. „To był i tak nieuleczalny wypadek odklejenia się rogówki”, ucisza to jojczenie, zwane ongiś wyrzutami sumienia, Okulista. Uff, kamień z serca. Szkoda, że razem z sercem. Już bez niego i jego kłopotliwych rozterek, uniewinniony na podstawie lekarskiej ekspertyzy przeprowadzonej, jak to w półświatku akademickim bywa, przez samego siebie, „kapłan nauki” może donieść swemu nowemu bogu, czyli Dziadkowi, iż kolejny Karol do odstrzału pojawi się u niego w gabinecie następnego dnia.
„Dopiero we współczesnym społeczeństwie ludzie nauki uzyskali należny im szacunek”, powiada doktor zanim ostatecznie się skarolwi. Po dwudziestu latach jego myśl, na progu swojego skarolwienia, podejmuje i o czynnik ekonomiczny wzbogaca, Nauczyciel w Pieszo – „byliśmy niedocenieni przez ustrój oparty na prawie zysku, kupna i sprzedaży, my, inteligencja. […] Ale to się skończyło”. Co się zaczęło, jak będzie wyglądało i do czego będą w nim służyli oni, inteligencja, pokazuje los Okulisty. Eskulap z Karola i bakałarz z Pieszo są wariantami jednej z często spotykanych u Mrożka postaci. „Wysnuwa z siebie słowa” – charakteryzował ją dosadnie Jan Błoński – „gesty, frazesy, wszystkie zaś dla pozoru tylko, dla formy, z której lecą pakuły, dla zachowania twarzy, po której ścieka już plwocina”.
W kontrze do niej występuje w Pieszo figura autentycznego intelektualisty. Z krwi i kości, a raczej z fantazji i tęsknot. To Superiusz. Napisany tak, aby nasuwał skojarzenia ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem. Dokąd może, nie pozwala, żeby po jego twarzy „ściekała plwocina”. Nie broni jedynie własnej godności, lecz pewnego porządku, który tę godność ustanawiał. Wolność, równość, braterstwo i sprawiedliwość nie polegały w nim na bezmyślnym opluwaniu wszystkiego, co do tej pory uznawano za godne szacunku, tylko dlatego, że właśnie za godne szacunku do tej pory je uznawano. Wraz ze swoimi hierarchiami etos ten odchodzi jednak w przeszłość. A za nim Superiusz. Bo gdzie indziej ma pójść, jak nie do kiedyś? Do tego wcale nie tak dawno temu, gdy sztuka wprawdzie już dogorywała, ale nie bez elementu szczególnego piękna, piękna dekadencji, bo „artystyczna perwersja” jawiła się jeszcze jako „jedyna forma, w jakiej ginąca dawna ludzkość zaznacza w pewien sposób tragedię swego końca”, albowiem „lepiej […] skończyć […] w pięknym szaleństwie niż w szarej, nudnej banalności i marazmie”. Po poetyckiej scenie śmierci Superiusza-Witkacego rozbrzmiewa melodia Międzynarodówki. To do niej tańczyć będą, jak im zagra, Okuliści, Nauczyciele i pozostali bystrzacy „szarej, nudnej banalności i marazmu”. Nieposkromioną siłą niszczącego bezwładu dotrwa ona do naszych czasów. Zmieni jeno płytę ze ścieżką dźwiękową na mniej zdartą.
Wiele dramatów Mrożka można czytać jako historie tworzenia teoretycznego systemu niemającego nic wspólnego z realnym życiem poza tym, że pragnie je za wszelką cenę zmienić i sobie podporządkować. Nieskrępowane nim przeczy bowiem jego założeniom, a to grzej niż zbrodnia – to błąd. Ten nowy ład „spłodzono głową” i „zrodzono z głowy”. Zdrowy rozsądek przegrywa w nim z wiedzą ekspertów, fakty z opinią specjalistów, a prawda ginie zgodnie z uchwałami naukowych rad. Natomiast maluczcy, którym przychodzi funkcjonować w reżymie zaprojektowanym przez geniuszy i zarządzanym przez bystrzaków, zanim padną ofiarą obowiązującej w nim absurdalnej, ale za to żelaznej logiki, mogą za towarzyszem ich niedoli, Małym z Na pełnym morzu, powtórzyć – „wolność to nic nie znaczy. Dopiero prawdziwa wolność to znaczy coś. […] Jeżeli prawdziwa wolność to nie jest to samo, co zwykła wolność, to wobec tego gdzie jest prawdziwa wolność? To jasne. Prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności”. Im więcej ograniczeń i przymusu, tym bliżej uzyskania autentycznej swobody. A człowiek jest najbardziej niezależny, gdy nic od niego nie zależy. „To jest myśl, dziadziu”! Pokrzepieni nią, z radością i dumą wydają się na żer grubasom tego świata.
Literatura przedmiotu do Literatury podmiotu:
- H. Arendt, Zagłada sześciu milionów. Sympozjum „Jewish World”, przeł. P. Nowak, [w:] H. Arendt, Pisma żydowskie, przeł. M. Godyń, P. Nowak, E. Rzanna, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2012.
- J. Błoński, Wszystkie sztuki Sławomira Mrożka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002.
- J. Kelera, I śmiałem się tak długo…, [w:] J. Kelera, Komu warto kibicować. Szkice o teatrze i dramacie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978.
- S. Mrożek, Karol, [w:] S. Mrożek, Dzieła zebrane. [Tom XII:] Teatr 6, Noir Sur Blanc, Warszawa 1998.
- S. Mrożek, Na pełnym morzu, [w:] S. Mrożek, Dzieła zebrane. [Tom XII:] Teatr 6, Noir Sur Blanc, Warszawa 1998.
- S. Mrożek, Pieszo, [w:] S. Mrożek, Dzieła zebrane. [Tom IV:] Teatr 2, Noir Sur Blanc, Warszawa 1996.
- S. Mrożek, Vatzlav, [w:] S. Mrożek, Dzieła zebrane. [Tom VIII:] Teatr 4, Noir Sur Blanc, Warszawa 1997.
- S. I. Witkiewicz, Bliższe wyjaśnienia w kwestii Czystej Formy na scenie, [w:] S. I. Witkiewicz, Czysta Forma w teatrze, WAiF, Warszawa 1986.
- Stanisław Ignacy Witkiewicz, Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia. Szkice estetyczne, PIW, Warszawa 2002.