"Rzeźnia numer pięć" Kurta Vonneguta w reż. Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Karol Bijata z Nowej Siły Krytycznej.
Teatr Marcina Libera ma w sobie to coś. To wyjątkowy duch i charakterystyczna estetyka, które trudno opisać. Reżyser bardzo umiejętne dryfuje między metodami pracy, ciekawie łączy scenografię, kostiumy, muzykę, wykorzystuje przestrzeń. Dobrze mu wychodzi cała ta inscenizacyjna otoczka, bywa jak soczyste uderzenie techno rave, można ją nazwać po prostu fajerwerkami wokół treści. Doznaniowo i estetycznie potrafi literaturę bardzo umilić, nawet gdy opowieścią nudzi do bólu.
Niestety, właśnie... jego nowa premiera – „Rzeźnia numer 5” we Wrocławskim Teatrze Współczesnym – nudzi do bólu, pomimo agresywnych „wstawek”, do których mam u niego słabość. Cenię jego eksperymenty na tekście, traktuje je jako uniwersum szeroko pojętego researchu. Coś podobnego zadziało się w głośnym legnickim „Popiele i diamencie”, w którym poszerzył kontekst powieści o fakty związane z powstawaniem filmu Andrzeja Wajdy. Tak samo i tutaj. Nie zerkałem na zegarek, lecz po pierwszej części spektaklu, jak i inni widzowie, wyszedłem na przerwę wściekły i znużony, w foyer panowała konsternacja. Poza bardzo udaną, narkotycznie jaskrawozieloną scenografią Mirka Kaczmarka, z grzybami atomowymi i perkusją w roli głównej, nie zobaczyłem nic, co przykułoby moją uwagę.
W ponad godzinnym prologu (odpowiada pierwszej części książki) słuchamy dziesięciorga aktorów, którzy zbiorowo grają autora, Kurta Vonneguta. To wprowadzenie w kontekst powstania „Rzeźni numer 5”: retrospekcje związane z bombardowaniem Drezna, których pisarz był świadkiem, rozmowy telefoniczne z bliskimi na temat procesu pisania. Aktorzy to zachowują się jak infantylne Minionki z popularnej animacji, to grają krzykiem. Męczą… Ciekawe, jak i przerażające historie, które mają do opowiedzenia, są nie do przebrnięcia. Dlaczego taka forma? Dlaczego tak narkotycznie? Dlaczego rozdzielać bohatera? Dlaczego udawać przyrodzenie słuchawką telefonu? Gdzie się podziały znane z teatru Libera fantastycznie zmiksowane symbole, którymi żonglował niczym arcymistrz sztuki scenicznej?
Zawiedziony, jednak po przerwie wróciłem na fotel. Nie wszyscy widzowie się odważyli. Akt II, jak druga część powieści, to właściwa fabuła „Rzeźni numer 5”, można powiedzieć przygodowe science fiction. Billy Pilgrim, bohater „wypadający z czasu”, obserwuje swoje życie na różnych jego etapach, nie mając żadnego wpływu na ten proces. Wędruje niechronologicznie to do dzieciństwa, to do II wojny światowej, a co najważniejsze do tytułowej rzeźni numer 5, w której ukrywania się podczas bombardowania. Przywołuje też okres życia, gdy mieszkał na planecie Tralfamadorii.
Etiudy przeplatają się jak w książce, tworzą jednak trudny do ogarnięcia zlepek informacji a nie narrację, która w lekturze doprawdy wciąga (adaptacja Michał Kmiecik). Tripowo-buntowniczo-rejwowe udziwnienia nie dodały do powieści absolutnie nic. Postaci realistyczne (ze wspomnień) i fantastyczne (Tralfamadorianie) są dobrze pomyślane i grane, jednakże nie składają się w zręczną całość, szczególnie gdy nagle pojawiają się punkowe fajerwerki serwowane przez reżysera. Spektakl stara się uderzać w klimaty hippisowskie, co udaje się tylko w kostiumach (niezawodna grupa Mixer).
Oczywiście, są plusy tego trzygodzinnego przedstawienia: fioletowe popcorny i bakłażany (jedna z postaci nazywa tak mieszkańców innej planety, mają głowy podobne do atomowego grzyba), taniec kończący pierwszą część (ruch sceniczny: Hashimotowiksa), muzyka grana na żywo przez kompozytora Filipa Kanieckiego (podkręca przygodowy klimat), główna rola grającego gościnnie Rafała Cielucha (aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy). Mimo że nie jestem przekonany do formy spektaklu (choć doceniam duży nakład pracy), muszę uznać, że jest to jedna z lepszych realizacji we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, patrząc na ostatnie jego premiery.
Kurt Vonnegut
„Rzeźnia numer 5”
tłumaczenie: Lech Jęczmyk
adaptacja: Michał Kmiecik
reżyseria: Marcin Liber
Wrocławski Teatr Współczesny, Duża Scena, premiera 26 czerwca
występują: Maria Kania, Zina Kerste, Jolanta Solarz-Szwed, Krzysztof Boczkowski, Rafał Cieluch (gościnnie), Przemysław Kozłowski, Marcin Łuczak, Miłosz Pietruski, Tadeusz Ratuszniak, Krzysztof Zych
Karol Bijata – absolwent kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, specjalizuje się w performatyce, mediach i telewizji. Aktor, inżynier dźwięku oraz muzyk. Twórca instalacji dźwiękowych oraz muzyki do spektakli. Współzałożyciel wrocławskiego kolektywu Wkurvv oraz członek Radia Kapitał.