„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Mariusza Malca w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Ferdydurke” Gombrowicza to wciąż samograj. Nie trzeba do niego niczego dopisywać, nie trzeba „uwspółcześniać” – to wniosek ze świetnego spektaklu Mariusza Malca w Och Teatrze. Wystarczy inteligentny widz, który zrozumie co w tym jest nadal aktualne. I znakomici aktorzy, żebyśmy się bawili, ale przy tym myśleli
Kolejne adaptacje „Ferdydurke”, chyba najsławniejszego utworu Witolda Gombrowicza (i o zgrozo lektury szkolnej!), wciąż wracają na scenę. Mariusz Malec przedstawił swoją wersję w prywatnym a jednak ambitnym Och Teatrze Krystyny Jandy. To spektakl nie dopisujący autorowi nowych znaczeń, zwłaszcza współczesnych politycznych aluzji, co przytrafiło się kilku innym inscenizacjom. Autor adaptacji i reżyser próbuje po prostu, zgodnie z dawnymi zaleceniami Erwina Axera, odczytać rozumnie myśli autora. Dla mnie to przeogromny plus.
Malec okazał się tak tradycyjny, że w zasadzie nie odarł tego tekstu z kontekstu epoki, czyli międzywojnia. Nie ciął pod tym kątem dialogów, a Zofia de Ines poprzebierała aktorów w stosowne kostiumy. Józio, trzydziestolatek przeniesiony nagle do szkoły, nosi trzyczęściowy garnitur. Jedynym wtrętem leciutko osłabiającym tę konwencję jest ubranie jego kolegi z klasy, Kopyrdy. W scenie, gdy nawiedza o północy pensjonarkę Zutę, ma on na sobie strój playboya z dużo późniejszej epoki. Reszta jest jednak jak w powieści. Wszak w drugim akcie Józio i Miętus trafiają do ziemiańskiego dworku z tamtych czasów.
Autor adaptacji trochę ścisnął akcję, uprościł zwłaszcza sceny szkolne, wojnę „chłopiąt” z „chłopakami” sprowadził do pojedynku Syfona z Miętusem. Nie mogło być inaczej, skoro całą szkolną klasę markuje czwórka aktorów. W konsekwencji moją ulubioną postać, czyli Kopyrdę, pozbawiono postawy olimpijskiego stania ponad wszystkim („Tylko jeden Kopyrda najspokojniej przeciągnął się, zabrał kajet i poszedł na nogach swych”). Malec wyrzucił jeszcze kilka dygresyjnych drobiazgów.
Czytając myśli Gombrowicza
Ale mamy na początku antykonserwatywną satyrę w postaci kpin z „chłopiąt” i ze schematycznie narzucanego w sanacyjnej szkole kultu Słowackiego. Potem satyrę na wszystkie strony ideowego starcia w scenie walki na miny. Następnie kpinę z postępowców w scenach na stancji u Młodziaków. I wreszcie wizję antypańskiej pseudorewolucji w dworku. Wszystko w ascetycznej dekoracji Aleksandry Żurawskiej, gdzie króluje funkcjonalny stół.
Jestem bardzo za tym spektaklem, bo jest pysznie przyrządzony i zagrany. Przyznaję skądinąd Gombrowiczowi dar dobierania się do największych tajników ludzkiej natury. To bywa wciąż i celne i zabawne. Zarazem nie przepadam za jego okrutnym stosunkiem do świata. A przecież Józio to sam autor.
Ciekawe, że reżyser i wykonawca głównej roli Krzysztof Szczepaniak jakby to okrutne wrażenie odrobinę złagodzili. Służą temu modyfikacje poszczególnych scen, ale i poprowadzenie głównej postaci przez aktora. On jest przede wszystkim zagubiony, szukający siebie, pogrążony w wiecznych rozterkach i zmuszany do wiecznego dostosowywania się. Nie jest tak toksyczny i złośliwy jak Jan Peszek w pamiętnej telewizyjnej wersji Macieja Wojtyszki z 1986 roku. Obecny cały czas na scenie, Szczepaniak to idealny, zabawny i sugestywny przewodnik po absurdalizowanej rzeczywistości. Wciąż pełen wigoru jako swoisty worek treningowy dla kolejnych „prześladowców”.
Ale reszta mu dorównuje. Mamy istne perełki groteskowego aktorstwa: Sławomir Pacek jako nauczyciel Bladaczka, a potem Wuj Kocio, Robert Czebotar jako Pimko, a potem Lokaj Franciszek, Lidia Sadowa jako Ciotka to arcymistrzowie deformacji i skrótowych, metaforycznych portretów. Sceny u gorliwie progresywnych Młodziaków pokazują, że Och Teatr potrafi śmiać się także ze środowisk sobie bliskich. Maria Seweryn bije rekordy inteligentnej karykatury jako Młodziakowa, a dzielnie jej sekundują Tomasz Borkowski (Młodziak) i studentka Akademii Teatralnej Maria Kłusek jako bezczelna Zuta (potem rachityczna Zosia w części „ziemiańskiej”).
Podziwiać trzeba pasję Sebastiana Perdka (Miętus) i Phillippe’a Tłokińskiego (Syfon) wykazaną w scenie wojny na miny. Serio przeplata się tu z absolutnym nie serio. Miętus jest równie znakomity w swoim późniejszym uwielbieniu dla Parobka, a Tłokiński staje się w drugim akcie idealnym, zblazowano-brutalnym Zygmusiem, paniczem z dworu Z Kopyrdy zrobił reżyser trochę kogoś innego niż w powieści, ale Adrian Brząkała radzi sobie – nie szarżując, a bawiąc się postacią. Otar Saralidze jest tak soczystym, że aż nierzeczywistym parobkiem Walkiem, a Małgorzata Biela - stylową chłopką Marcysią.
Musiałem wymienić wszystkich. Trochę żałuję, że obsadzono niektórych znakomitych aktorów w dwóch rolach, ale to dziś niestety sceniczny standard. Można tylko pochwalić komercyjny przecież teatr za wystawienie 12-osobowej obsady. Dodajmy jeszcze do tego świetne komentarze muzyczne na żywo Karima Martusewicza i jego syna Nelsona. One naprawdę podkręcają klimat.
„Ferdydurke” po latach
Można postawić retoryczne pytanie, czy całość się nie zestarzała, czy Gombrowiczowe prawdy nie zostały już po nim po sto razy przemielone i zbanalizowane. Na ile to dokument czasów, a na ile uniwersalny traktat? Mam wrażenie, że jednak wciąż przyprawiamy innym i sobie gęby, wciąż walczymy na miny. Malec uznał, że nie trzeba nachalnej aktualizacji, abyśmy to zauważyli.
„Ferdydurke” była wydana w roku 1937 roku. To obraz kawałka Polski widzianego przez 33-letniego pisarza z bujną wyobraźnią, ale też bacznego obserwatora. Myśląc o nim i o tej zakończonej katastrofą epoce, nie mogę się powstrzymać od skojarzenia, które wywołał kiedyś we mnie kiedyś swoim Facebookowym wpisem znawca książek Wojciech Stanisławski.
Tak, bardzo niewykluczone, że sportsmenka Zuta Młodziakówna, która nie wiedziała kto to Norwid, i Kopyrda, sportsmen uroczo obojętny na starcia ideologiczne kolegów , zginęli w Powstaniu Warszawskim. Idę dalej: belferski Profesor Pimko, w końcu zasłużony filolog, pojechał do obozu w Auschwitz (niegdyś Oświęcim), gdzie prędko zmarł zamęczony biciem i ciężką pracą. Inżynierostwo Młodziakowie przeżyli córkę o kilka dni zabici niemieckim pociskiem we własnym mieszkaniu w roku 1944. Cytat z Młodziaka („My inżynierowie nie uznajemy kultu dziewictwa”) nie ma tu nic do rzeczy.
Syfon (uczeń Pylaszkiewicz) trafił do Narodowej Organizacji Wojskowej, a Miętus (uczeń Miętalski) w Batalionach Chłopskich szukał zbratania z parobkiem. Obaj polegli, przy czym Syfon już po wojnie, zastrzelony przez patrol KBW.
I tylko Józio… On wylądował w Argentynie, skąd patrzył z niedowierzaniem na szamotaniny rodaków. Nie polubiłem go, nawet jeśli był geniuszem paradoksalnych obserwacji.
Tego ani z powieści ani ze spektaklu naturalnie nie wyczytamy. To tylko moja wyobraźnia. Nie piszę tego żeby podważać literę albo ducha „Ferdydurke”. Po prostu na czasy, na ludzi w danych czasach, można patrzeć pod bardzo różnymi kątami. I warto wiedzieć, że rozmaite historie miewają zakończenia jaskrawo odmienne od tego, co działo się wcześniej, od tego, co „w środku”. Nie ma jednego świata, światów jest wiele. Ale to już temat na inne, nienapisane przedstawienie.