„Feluni” wg Ewy Kuryluk w reż. Ewy Platt w Teatrze Żydowskim im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
Spektakl Teatru Żydowskiego FELUNI wyprodukowany na motywach książki Ewy Kuryluk i wyreżyserowany przez Ewę Platt mówi o dziedziczeniu toksycznej pamięci i nieuleczalnej choroby, która infekuje teraźniejsze życie całej rodziny, pozbawia ją perspektywy na normalną egzystencję w przyszłości. Dotyczy osób najbliższych - matki Mija-Mijaczka i jej syna Piotra, którymi opiekuje się córka Ewa, co jest nie lada zadaniem, stanowi bolesne obciążenie. Ewa czuwa, reaguje na ich lęki, obsesje- uspokaja, tonuje, walczy z nimi. Stara się rozbrajać napięcie. Odwiedza brata w szpitalu, robi wszystko, co może, by mu pomóc. Rozmawia z obojętnymi na stan chorych lekarzami, ograniczonym, zmanierowanym personelem. Ma świadomość, że rygor miejsca odosobnienia jest okrutny i bezduszny, bo nie stwarza warunków na właściwe leczenie, bo zmusza pacjentów do pracy, ogranicza ich swobodę, na wiele nie pozwala. Jest złem koniecznym. Jednak tej udręki codzienności na pierwszy rzut oka nie widać. Siostra stara się nie okazywać, co naprawdę czuje. Cieszy ją obecność najbliższych, zachowuje się przy nich swobodnie, żartuje, ale nie do końca może ukryć niepokój, wyczuwalne jest wewnętrzne napięcie. I jest to karkołomne, ponadludzkie zadanie dla młodej, pełnej życia osoby, która ma własne plany na przyszłość.
Wszystko, co się dzieje, choć niepozbawione radości, czułości i bliskości, przenicowane jest głębokim smutkiem. Ewa musi mieć świadomość, że już nigdy nie będzie dobrze i najprawdopodobniej skończy się źle, bo schizofrenia jest nieuleczalna, pamięci nie można zresetować, trzeba więc wykorzystać, najlepiej jak się da, każdą wspólnie spędzoną chwilę, mimo że cieszyć się nią nie jest łatwo. Ewa żyje życiem mamy i brata, ale musi myśleć też o sobie. Zajmuje się najbliższymi, nie rezygnując z własnych planów. Na pewno bardzo ją boli ich stan zdrowia, emocje, którym ulegają, stany psychiczne, które nimi rządzą. Nie ma jednak wyjścia z tej sytuacji. Nie ma ratunku. Przeciwnik wymyka się kontroli - neutralizowana lekami choroba tylko przyczaja się, by za jakiś czas uderzyć ze wzmożoną siłą, bo nie sposób zapomnieć obrazów wojny (matka), przekazów o niej (syn), które cały czas destrukcyjnie wpływają na zdrowie.
Klaustrofobiczna przestrzeń, w której znajdują się bohaterowie, z katafalkiem-łóżkiem, z narzutą-całunem, z fragmentem ściany i podłogi łazienki, turystycznym stolikiem, drewnianymi stołkami, tranzystorem radiowym i słoikiem z zasuszonymi roślinami jest w gruncie rzeczy metaforyczna (dwuznaczna, surowa scenografia i kostiumy Kajetana Karkucińskiego). To powojenne, skromne mieszkanie, ale i szpital, i rewir obozu zagłady, i wojenna kryjówka. Bo doświadczenie wojny, wspomnienia z nią związane są tu stygmatem, tym, co powraca z woli umysłu i sugestii ducha. To świadomość psychicznego przymuszenia, powracania skrawków emocjonalnej pamięci, która obciąża normalną egzystencję, udziwnia zachowanie, bo zaburza czas i przestrzeń. Płynność tego, co jest i było, łączenie się lub przenikanie miejsc z przeszłości i teraźniejszości uniemożliwia chorym postrzeganie rzeczywistością taką, jaka jest naprawdę. Funduje poczucie kontynuacji, a więc przeżywanie ciągle powracających traumatycznych zaprzeszłych zdarzeń, obezwładniające działanie bardzo silnych emocji paraliżujących normalne funkcjonowanie. Wzmaga lęk, smutek i dezorientację, zaostrzając chorobę. Lekarstwa nie leczą, lecz tylko ją tłumią. Terapia nie istnieje, a jeśli już jest, nie działa. Bez względu na to, co się zrobi, jedyną ucieczką przed rosnącą beznadzieją i otępieniem jest śmierć. Uzmysławia to, że kontrolowanie strumienia świadomości i panowanie nad tym jak wpływa na funkcjonowanie jednostek, szczególnie chorych jest niemożliwe. A poddanie się bezsilności, rezygnacja z walki o dobry stan zdrowia grozi dodatkowym obciążeniem, u opiekunów chorych poczuciem winy.
W tym spektaklu przestrzeń sceny płynnie zawłaszcza przestrzeń widowni. Podobnie jak przeszłość niepostrzeżenie wnika w teraźniejszość. Granica się zaciera, w istocie nie istnieje. Integralną częścią sztuki stają się widzowie. Bardziej zbliżyć się do tej rodziny i jej problemów już nie mogą. Do zagubionej, zanurzonej w swej psychozie matki Mija-Mijaczka Ernestyny Winnickiej, której miesza się przeszłość z teraźniejszością, do Piotra wzruszającego Jerzego Walczaka, który dziedziczy jej traumy i podobnie jak ona traci poczucie rzeczywistości, do uwikłanej w niebezpieczne fantasmagorie osób, które kocha, dzielnej Ewy Małgorzaty Trybalskiej. W ten sposób ujawnia się niszcząca moc pamięci, degradująca psychikę choroba. Siły wewnętrzne, które przejmując władzę nad człowiekiem, czynią go uległym wobec tego, nad czym nie potrafi panować. A osoby zdrowe, zdane tylko na siebie jak Ewa, które opiekują się nimi, ostatecznie nie znajdują skutecznego sposobu, by złagodzić objawy i nie doprowadzić do zaostrzenia choroby, choć za wszelką cenę starają się zneutralizować, osłabić niszczące bliskich obsesje.
Ewa Platt dzięki drakońskim skrótom, spójnej dramatycznie adaptacji powieści, dyskretnej reżyserii światła oraz przemyślanej reżyserii spektaklu zróżnicowała krajobrazy wewnętrzne bohaterów i sprawnie poprowadziła doświadczonych aktorów. Udało jej się pokazać trudne relacje między członkami rodziny, ich zaburzone stany mentalne, ujęte w adekwatnie argumentowane konteksty. Obraz jest emocjonalnie powściągliwy, formalnie surowy, działający podskórnym niepokojem. W ciągu godziny w teatralnej pigułce, która w znieczuleniu sztuki pozwala poczuć i ból, i strach, i bezsilność pokazała też chwile szczęśliwe, radosne, czułe mimo spuścizny przeszłości, mimo choroby, która w najlżejszym przypadku ubezwłasnowolnia, w najgorszym zabija. Wypracowanie subtelnej skali emocji, bez epatowania ich siłą rażenia, nie było łatwym zadaniem. Ale się udało. Udało.