„Feblik” Małgorzaty Maciejewskiej w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Koniec nie bardzo ciekawego sezonu Narodowy zakończył z przytupem, oglądamy bowiem przedstawienie świetnie zagrane, nieoczywiste oraz – wywołujące dyskusje. Rzecz – jak sądzę – przede wszystkim o rozmaitych granicach; owszem, o dojrzewaniu, w więc styku dzieciństwa i młodości, ale – nie tylko.
Jesteśmy bowiem również na granicy jawy i snu (oniryczna Babka Beaty Fudalej czy – fenomenalna transowa scena z Nirvaną), na granicy wsi i miasta (facecjonista Pleban przecież nie wsiowy – świetny Piotr Grabowski), powagi i humoru (cudowne role Anny Chodakowskiej i Magdaleny Warzechy, scena wypisywania recepty to arcydziełko); jesteśmy wreszcie w miejscu oddzielającym komunikatywność od jej braku (Wonuliss Robert Jarocińskiego), w miejscu – trochę prawdziwym, a trochę wypragnionym, zupełnie możliwym, a przecież trochę wymyślonym. Gdzie leży tej wyobraźni granica? Czy Maniny (fantastyczna Elżbieta Zajko) feblik, z którego nieskutecznie ją leczą, to miłość – czy jeszcze tylko zauroczenie? A może właśnie – coś na pograniczu?
Tak – czy inaczej – Manię swędzi, jest we wsi jednak Kasiula (Aleksandra Sroka), która na ten nieznośny świąd skuteczne zna lekarstwo…
Feblikowe peryferia wciągnęły mnie od razu, było coś niesłychanie kuszącego było w tej wioskowości, jakby niemożliwe połączenie Myśliwskiego, Marqueza, Reymonta, Ionesco (finał, ale i jakiś ogólny duch trochę jak z Ceremonii, prawda?).
To jedno z tych przedstawień, które wywołuje we mnie bardzo przyjemny stan – co prawda wyszedłszy z widowni nie umiałem w jednym zdaniu powiedzieć „o czym to było” (no, o dojrzewaniu, pewnie, ale to brzydkie uproszczenie), a jednak – jakaś część tego feblikowego świata niepokojąco do dziś nie daje o sobie zapomnieć.