„Faust” Johanna Wolfganga Goethego w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Zło kryje się w tej wersji „Fausta” w nazistowskich mundurach, w zachłanności sług Kościoła, czyli w tym co zwykle w „nowoczesnym” teatrze. Tylko czy do tych konkluzji trzeba prawie trzech i pół godziny recytacji tekstu Goethego? Nawet jeśli niektóre sceny są efektowne, a aktorzy nie zawodzą.
Johann Wolfgang Goethe, jeden z najwybitniejszych niemieckich autorów dramatów, żył prawie 83 lata (1749-1832). Z nich podobno około 60 pracował nad sztuką „Faust”. A teraz wystawił ją Teatr Narodowy w Warszawie, powierzając to zadanie progresywnemu teamowi: Julia Holewińska (dramaturgia) i Wojciech Faruga (reżyseria). Ten sam duet zaraz po tej premierze objął władzę nad osieroconym po dyrektorowaniu Moniki Strzępki warszawskim Teatrem Dramatycznym.
W programie teatralnym dostaliśmy od Narodowego erudycyjny esej Tomasza Kubikowskiego na temat samego bohatera, który stał się jednym z najtrwalszych motywów literackich. Dowiadujemy się z niego o zastępie pierwowzorów: od starożytnego Szymona Maga po drukarza Johanna Fusta. Jest wśród nich nawet nasz polski Pan Twardowski. To galeria alchemików i szamanów, ale też odkrywców, poruszających wyobraźnię. Doktor Faust Goethego jest uczonym, i to wielu dyscyplin – dziś byłoby to niemożliwe. Marząc o odzyskaniu młodości, ale i o zdobyciu życiowego powodzenia, wreszcie zaś o poznaniu tajemnic świata, zaprzedaje duszę diabłu, Mefistofelesowi. Obaj stali się archetypami naszej cywilizacji.
Z tekstu Kubikowskiego dowiadujemy się sporo o samej genezie dramatu, ale także o wpływie tego tekstu, i zresztą całej twórczości Goethego na polskich romantyków. Mniej jest mowy o innych wariantach literackich historii Fausta. A przecież Anglik Edward Marlowe opublikował swojego „Doktora Faustusa” już w roku 1604. To było bardzo tradycyjne ujęcie tematu z jednoznacznym morałem. Z kolei moją ulubioną jest można by rzec popkulturowa, ale w dawnym stylu, filmowa wersja Renégo Claira z roku 1950, zatytułowana „Urok szatana”. Odmłodzonego Fausta grał tam pierwszy amant francuskiego kina Gérard Philippe. Ponure rozważania, aluzje i metafory Goethego były tam zastąpione rozrywkowym, choć nie pozbawionym inteligencji, ujęciem tematu.
Rzadko grany, trudny
Faust był przedmiotem wielu dzieł, łącznie z operą Charlesa Gounoda. Nie ulega wątpliwości, że Goethe nawet jeśli nie był pierwszy, potraktował temat z największym rozmachem. Z ambicją aby coś uogólnić, coś na kanwie historii zaprzedania się piekłu przemyśleć, pokazać dramatyczne pułapki wyborów człowieka, łącznie z pułapką żądzy pełnej wiedzy o świecie. Aby zadać pytania o naturę ludzkiej kondycji.
Co ciekawe, ten jego dramat nie był przez polski teatr szczególnie rozchwytywany. Naliczyłem 23 inscenizacje od roku 1945, często w niszowych teatrach (kilka na scenach lalkowych). W Narodowym na przykład po wojnie nie zagrano tego tekstu ani razu. Wystawiono tylko w roku 1971 „Pasję doktora Fausta”, zmodyfikowaną wersję Jerzego Stanisława Sity, kolejny dowód na żywotność tej archetypicznej historii.
Uznawano go pewnie za zbyt trudny (także językowo) i nazbyt dramaturgicznie zawikłany, przeładowany nieco egzaltowanymi metaforami, może też zbyt chrześcijański w swojej symbolice, co mogło być kłopotem i w PRL, i w uwalniającej się od „przesądów” III RP. Jeśli już grano, to przeważnie tylko część pierwszą. Ona zawiera jeszcze w miarę komunikatywną opowieść o tym, jak odmłodzony Faust nawiązuje przy pomocy szatana romans z młodziutką Małgorzatą, jak przyprawia ją o zgubę, choć jednak nie o utratę duszy.
Część druga, w której wędrówki Fausta i odgrywającego rolę jego sługi Mefistofelesa po czasie i przestrzeni jawią się jako chaotyczny popis erudycji, a chwilami wręcz strumień świadomości, bywała z reguły pomijana. Tym ambitniejszym jawi się pomysł Holewińskiej i Farugi aby sięgnąć i po nią.
Silną stroną tej inscenizacji jest oprawa. Dekoracje Katarzyny Borkowskiej, zmieniające się kilka razy dzięki piętrowej, zapadającej się i podnoszącej scenie, są na miarę tekstu. Zaczyna się na prawie pustej przestrzeni, ale potem dostajemy oszałamiające „pejzaże” wraz z metaforycznymi reliktami naszej cywilizacji. Nastrój buduje muzyka, której autorką jest Teoniki Rożynek. Nie podejmuję się opisywać owego plastycznego mikrokosmosu i owego świata dźwięków. Niech każdy sam odkryje jedno i drugie.
Faust, nazizm. Holocaust
Od razu jednak pojawiają się pierwsze wątpliwości. Otwierająca dramat scena zakładu Pana (czyli Boga) z szatanem, czyli Mefistolesem, wprowadza nas w świat metafizyki w wersji Goethego. To świat, w którym Niebo i Piekło współegzystują. Misja diabła wymaga zgody Najwyższego. Stąd nieco późniejsza charakterystyka tegoż diabła, zacytujmy za jednym z tłumaczeń: „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.
Wszystkie potrzebne słowa z prologu w Narodowym padają. Co jednak począć, skoro Pan Bóg to papież (Wiesław Cichy, ucharakteryzowany chyba na Jana Pawła II), a pierwszy Mefistofeles jest nazistą przypominającym Hitlera (gościnnie występujący Damian Kwiatkowski w mundurze, z wąsikiem)? W efekcie bardziej niż nad sensem dialogu zastanawiamy się nad znaczeniem owych kostiumów. Nie dochodząc do sensownych wniosków.
Piszę o „pierwszym Mefistofelesie”, bo jest ich w spektaklu pięciu, a właściwie pięcioro, w tym dwie kobiety. To mi akurat nie przeszkadza, zło może się multiplikować. Jednocześnie przy względnie wiernie zachowanym tekście mamy natłok dalszych efektów. Faust (Cezary Kosiński) w swojej pracowni dyskutuje nie ze swoim sługą czy asystentem Wagnerem, a z małpą o tym imieniu. Te sekwencje po raz kolejny dowodzą, że występujący w roli małpoluda młody Paweł Brzeszcz jest w stanie zagrać wszystko. Ale te popisy teatralnej umowności wciąż trochę przyćmiewają sensy. Byłem na spektaklu z osiemnastoletnim chrześniakiem. I miałem kłopot z tłumaczeniem, o czym to jest. Co on tak naprawdę ogląda.
Rozumiem jeszcze konwencję, w jakiej pokazuje się nam scenę magicznego odmłodzenia Fausta. Przez chwilę wydaje się, że Wiedźma i Mefistofeles zmienią go w wychodzącego ze źródła Henryka Simona, który gra też inne postaci. A jednak Faustem pozostaje do końca Kosiński. To konsekwencja teatralnej umowności, którą jestem w stanie przełknąć.
Prawdziwy kłopot zaczyna się wraz z przybyciem Fausta do rodzinnego miasta Małgorzaty. Okazuje się, że jest ona, podobnie jak jej sąsiadka Marta… Żydówką z czasów drugiej wojny światowej. Młodziutka, debiutująca Hanna Wojtóściszyn i dojrzalsza Anna Grycewicz noszą opaski z gwiazdami Dawida. Żydem w stroju ortodoksa jest także brat Małgorzaty Walenty (Adam Szczyszczaj). Jeden z zajmujących się nimi Mefistofelesów (Mateusz Kmiecik) ma postać Chaplina. Ale drugi to ów nazista z prologu, nazwijmy go Hitlerem.
Dochodzi do całkowitego rozejścia się tekstu, powtarzanego skądinąd względnie wiernie, z obrazem. Mefistofelesi sugestywnie kuszą Małgorzatę świecidełkami, a Martę zwodzą obietnicą potwierdzenia śmierci jej zaginionego męża. Co to jednak ma wspólnego z Holocaustem, z III Rzeszą?
Ta dziwność nasila się w scenie odwiedzin Fausta w celi Małgorzaty oskarżonej o zamordowanie i matki i dziecka, które urodziła doktorowi. Padają słowa o miłości, Małgorzata oskarża Fausta, że to także jego dziecko, zarazem pogrążona w szaleństwie nie pojmuje jego oferty uwolnienia. Można by to potraktować jako namiastkę protestu przeciw patriarchalnym stosunkom, przeciw nierównemu statusowi kobiety i mężczyzny. Ale ta wymowa inscenizatorom nie wystarcza. Małgorzata monologując, wyrzuca ze skrzyni buty, całe masy butów. Z wyświetlonego napisu nad sceną dowiadujemy się, że to buty pomordowanych, więc dostajemy jakiś refleks Auschwitz.
Apogeum zrostu diabelskości z nazizmem jest scena sabatu czarownic w górach Harzu. Zamiast wiedźm mamy tu odprawiający rytuały zastęp funkcjonariuszy hitlerowskiego reżymu. To efektowna teatralnie, zwłaszcza muzycznie scena, ale czego się z niej dowiadujemy? Czy adaptatorka i reżyser nie znają innego zła poza czysto politycznym?
Czy warto z „Fausta” próbować robić pamflet na jedną z wersji totalitaryzmu? Piszę „próbować”, bo oryginał raz za razem przebija zza tej politury. Doznaję jednak wrażenia bezradności w mocowaniu się z tematem. Nazizm, Holocaust to archetypy współczesnej popkultury. Ale ich wiązanie z tamtym mitem jawi się jako wątłe i nieprzekonujące. Tyle że sięgnąć po nie najłatwiej.
Część druga: strumień popkultury
Po zbawieniu Małgorzaty i po przerwie następuje akt drugi, który jest zarazem ową stromą i pełną niejasności częścią drugą. Została ona gruntownie pocięta, co akurat było koniecznością. Nie dałoby się jej zagrać w całości, zaludnionej dosłownie przez setki fantastycznych postaci, takich jak syreny, sfinksy, czy rusałki.
I tu mamy już jednak jazdę bez trzymanki. Faust odwiedza dwór Cesarza oferując mu alchemiczną produkcję złota z niczego. Odnotujmy, że cesarski dwór składa się, wbrew tekstowi, z samych dostojników Kościoła katolickiego, co czyni z traktatu o ludzkiej chciwości rozrachunek z instytucją, którą Holewińska z Farugą szarpią nie pierwszy raz, w przewidywalnym tonie. Pośród duchownych krąży przebrany za księdza Mefistofeles numer jeden. W pewnym momencie zdejmuje kapłańskie szaty by odsłonić nazistowski mundur.
Ale co jeszcze dziwaczniejsze, Fausta przesłania w scenach „dworskich” Mefistofeles przebrany tym razem za… Lecha Wałęsę, który zostaje cesarskim błaznem. Mateusz Kmiecik świetnie imituje sposób mówienia Wałęsy. Ale o czym to jest opowieść? Nie odczuwam respektu dla Wałęsy jako polskiego polityka. Ale chciałbym się dowiedzieć, za co go tu się chłoszcze? I co to wnosi do historii Fausta?
Wędrówka tegoż Fausta do oddzielnej strefy piekła, którą zamieszkuje piękna Helena Trojańska, to okazja do kolejnych przebieranek. Chiron, przewodnik po odmętach piekła, wygląda jak… Gorbaczow i krzyczy coś o Czernobylu. Gra go Wiesław Cichy. Podobno z kolei Małgorzata Kożuchowska jako Helena przypomina Księżnę Dianę. Piszę „podobno”, bo tego akurat sam nie wychwyciłem, więc nie zakłócało mi to odbioru scen z jej udziałem.
Scen, które same w sobie są trudne w odbiorze. Dopiero co Helena opowiada o wypadkach, jak to wróciła z Troi do męża, a już Faust staje się towarzyszem jej życia, mają też syna. To są akurat dziwności Goethego, nie inscenizatorów, brzmią kaskady zdań pełnych erudycyjnych odniesień do greckiego antyku. Ale ich przemieszanie z niejasnymi odniesieniami do współczesnej popkultury dodatkowo zaburza przekaz.
Nie podejmuję się opisać czy oceniać samego finału. Czy Faust zostaje zbawiony? I jak się ma jednak chrześcijańska moralistyka Goethego do rozwiązań Holewińskiej i Farugi? Z samego tekstu niełatwo wyczytać odpowiedź, wymaga to dużego skupienia przy lekturze. Ale rewia kolejnych postaci z podsumowującym całość sparaliżowanym Stephenem Hawkingiem (tak tak), filozofującym z wózka na kółkach, nie pomaga w odkryciu klucza. Przynajmniej nie pomógł mnie.
Na ile rozumiem intencje autorów inscenizacji, to nasycenie spektaklu ikonami naszych czasów ma zbudować pomost między tekstem i naszą wrażliwością. Przez słowa i fabuły Goethego ma niejako prześwitywać świat XX wieku. Tyle że niektóre pomysły jawiły mi się jako sceniczne żarty, cytaty, mające zagmatwać, a równocześnie na siłę uwspółcześnić. Owszem, aranżowane efektownie, ale co poza tym?
Może największe wrażenie zrobiło na mnie tworzenie sztucznego człowieka, pokazane przez samego Goethego w drugiej części. Świetnie zagrana przez Henryka Simona jako owego stwarzanego Homunculusa, i przez Pawła Brzeszcza jako ponownie obecnego małpoluda Wagnera (choć zarazem Mefistofelesa), ta sekwencja przemawia mocno, wraz z komentarzem o naukowych eksperymentach „na ludziach” wyświetlającym się znad sceny. Nawet jeśli nie wiemy dokładnie o jakie eksperymenty chodzi, tu akurat łapiemy Goethego na trafnym przeczuciu prawdziwej natury XX (i zresztą także XXI) wieku. Choć w oryginale jest w tym więcej komizmu niż grozy.
Wielu innych momentów przedstawienia ten duch prorokowania jednak nie dotyczy. Sensy się gubią, nie odkrywamy czytelnych bilansów naszej epoki, najwyżej wrażenia. Czy chodzi o to, żeby nas z tymi wrażeniami zostawić? Abyśmy sami sobie dopowiedzieli resztę? No ale nakłada się to na tekst samego dramatu niezbyt fortunnie. Jeszcze raz ponowię pytanie o widzów oglądających go po raz pierwszy. Jak choćby mój chrześniak.
Choć większość tekstu dramatu zachowano, były i wtręty. Anna Grycewicz recytuje w pewnym momencie w drugim akcie „Hymn o perle”, wyjęty z apokryficznych „Dziejów Świętego Tomasza Apostoła”. Jego związek z zasadniczą fabułą nie jest łatwy do uchwycenia, choć i samą tę fabułę można interpretować na różne sposoby. W spektaklu znaczną rolę odgrywają walizki, przenoszone w kolejne miejsca swojej wędrówki przez Fausta. Ich zawartość ma symbolizować różne zjawiska i zdarzenia z wieku XX. To pomysł z filmu Petera Greenawaya „The Tulse Luper Suitcases”. Pada też trochę zdań dorzuconych wraz z popkulturowymi aluzjami. Zmienia to niektóre sceny w coś na kształt kolażu.
Mefistofelesi i inni
Aktorzy potraktowali swoje role jako zadania i wykonywali je całkiem rzetelnie. Dotyczy to Cezarego Kosińskiego w roli tytułowej. Skądinąd ten znakomity aktor nie miał z woli reżysera łatwo. Choć przedstawiany jest w tekście jako błyskotliwy umysł, zbuntowany geniusz, musi się zachowywać jak figura przygaszona, bierna, szara, swoisty everyman. Kosiński odbiera swojej postaci większość emocji, jakie się z tą rolą kojarzy.
Warto wymienić wszystkich Mefistofelesów. Damian Kwiatkowski. Sławomira Łozińska, Aleksandra Justa, Mateusz Kmiecik, Paweł Brzeszcz – każde z nich ma do odegrania jakieś strzępy sytuacji „diabelskich”. Na ogół budują postaci zimne, powściągliwe, w założeniu sztuczne, jakby nierzeczywiste, jedynie Kmiecik i Brzeszcz pozwalają sobie na momenty szaleńczego przerysowania. Zrezygnowano w ogóle z efektów komicznych, choć w tekście szatan je z sobą niesie. Brzeszcz jest na dokładkę znakomitym Hawkingiem.
Na uwagę zasługuje udział najmłodszej aktorki, Hanny Wojtóściszyn. Mimo że koncepcja tej Małgorzaty zakłada może nadmierną emocjonalność, debiutantka umiała w całej tej chaotycznej nierzeczywistości zachować autentyczność. Wyrazista jest w kilku rolach, przede wszystkim Marty, Anna Grycewicz. Zaciekawia w swoich kolejnych wcieleniach Henryk Simon. Prawdziwa aktorska charyzma towarzyszy Małgorzacie Kożuchowskiej, najpierw w roli tańczącego złego Ducha, potem Heleny. Ona niesie ze sobą stylową tajemnicę. Nie znalazłem związanych z nią odpowiedzi, ale przynajmniej padają pytania.
Te pochwały wierności arkanom aktorskiego rzemiosła nie zwalniają mnie z pytania: czy to zwycięstwo czy porażka? Wszak duet Holewińska-Faruga odniósł na scenach Narodowego w ostatnich latach dwa autentyczne sukcesy. To „Matka Joanna od aniołów” według Jarosława Iwaszkiewicza i „Dekalog” niezwykły fresk na motywach serialu Krzysztofa Piesiewicza i Krzysztofa Kieślowskiego.
W tym przypadku sygnalizuję swój brak satysfakcji. Owszem, mojego chrześniaka poraziła i nawet zachwyciła potęga teatralnej maszynerii. Też byłem nią chwilami oczarowany. Ale nie jestem w stanie odpowiedzieć, co ten team chciał nam dzisiaj powiedzieć tak naprawdę o micie Fausta. Zło kryje się w nazistowskich mundurach, w zachłanności sług Kościoła, czyli w tym co zwykle na scenach „nowoczesnego” teatru. Tylko czy do tej konkluzji trzeba uruchamiać prawie trzy i pół godziny recytacji tekstu Goethego?
No można jeszcze dodać kilka niejasnych lęków wiązanych z wiekiem XX. Dla mnie to jednak za mało. Podobne speszenie zmieszane z chłodem wyczułem wśród premierowej publiki. Owszem, Faust biegnie na końcu trzymając się za rękę z Małgorzatą w kierunku schodów prowadzących ku zbawieniu. Ale ten ich bieg nie niesie ani ciekawego przypomnienia, ani nawet klarownej rewizji mitu. Choć przyznajmy: jeśli to porażka, to w postaci upadku z wysokiego konia.