EN

7.12.2024, 12:40 Wersja do druku

Eurydyka – przeżywanie żałoby

„Orfeusz” Anny Smolar i Tomasza Śpiewaka w reż. Anny Smolar w TR Warszawa. Pisze Marek Waszkiel. 

fot. Karolina Jóźwik, mat. teatru

Coraz częściej zdarza się, także w Polsce, że twórcy sięgają po animanty w spektaklach, które nie należą do gatunku teatru lalek. Oswoiliśmy się z taką praktyką, zwłaszcza w przedstawieniach operowych czy musicalowych. W teatrach dramatycznych bywa tak rzadziej, a jeśli już – to raczej animanty pełnią funkcję znaków, symboli. Powierzenie im roli pełnoprawnych postaci scenicznych należy jeszcze do wyjątków, ale powszechna już dziś interdyscyplinarność widowisk teatralnych zachęca do łączenia rozmaitych gatunków. W przewidywanej w niedalekiej przyszłości transdyscyplinarności teatralnej lalki z pewnością dobrze się zadomowią.

Ich obecność na scenie wnosi mało dotychczas wykorzystywany element ożywiania, nadawania życia czy przywracania do życia: wspomnień, scen z przeszłości, obrazów odwołujących się do rozmaitych zjawisk nadprzyrodzonych, magicznych, należących do innych rzeczywistości, czasem pozaludzkich, korespondujących z ożywianą materią, ze światem wyobrażanym, który realizowany środkami aktorskimi bywa karykaturalny, dość naiwny i przede wszystkim mało ciekawy. Sprowadza się najczęściej do stosowania wymyślnych kostiumów, niekiedy doprawdy atrakcyjnych, choć fałszujących rzeczywistość, bo w rezultacie oglądamy aktorów-ludzi w przebraniach. Nie ma w tym ani prawdy, ani kreacji, a już z pewnością nie ma magii, której choćby element jest mile widziany w każdym przedstawieniu teatralnym.

Pojawienie się animantów pomiędzy działającymi aktorami wprowadza nową wartość, nową rzeczywistość, a ich wzajemne partnerstwo, rodzaj budowanych relacji jest autentycznym kreowaniem światów, z którymi „na żywo” możemy się spotkać wyłącznie w teatrze. Rzecz jasna nie każdy temat zachęca do takich praktyk, nie ma powodu do automatycznego posługiwania się animantami. I to nam z pewnością nie grozi. Kiedy jednak temat w oczywisty sposób narzuca ich obecność, wypada się tylko cieszyć, że dziś twórcy nie boją się podejmowania ryzyka, sięgają po animanty i potrafią je wykorzystać jako jeszcze jeden, wciąż mało znany środek teatralnej wypowiedzi.

TR Warszawa kilka dni temu wystąpił z premierą Orfeusza w reżyserii Anny Smolar. Grecki mit o Orfeuszu i Eurydyce był zaledwie inspiracją do spektaklu, który w gruncie rzeczy dotyczy przeżywania żałoby. Współcześnie. Dziś. Tu i teraz. Szóstka aktorów wciela się w różne postaci, także te z antycznego mitu: Persefony, Hermesa, Cerbera…, ale głównie grają postaci współczesne: Matka, Babcia, Teściowa, Siostra, Brat, Syn zmarłej, ludzie z otoczenia głównych bohaterów (Dyrektorka opery, Ratowniczka, Lekarka, Sąsiadka, Informatyk, Wesoły spiker), czy po prostu Żałobników. Nie ma tylko Eurydyki, która odeszła, umarła. I pojawia się wyłącznie jako lalka, błękitnooka, jasnowłosa dziewczyna z usztywnioną przednią częścią korpusu, ruchomymi ustami, ubrana w niebieską sukienkę.

Eurydyka jest animantem, ludzkich rozmiarów korpusem z głową. Lalkę wykonała Olga Ryl-Krystianowska, aktorka warszawskiej Lalki i twórczyni wielu form plastycznych w rozmaitych spektaklach. Od pewnego czasu współpracuje blisko z Natalią Sakowicz, która w Orfeuszu odpowiada za choreografię Eurydyki i wykorzystuje swoją własną praktykę gry z animantami, realizowaną w jej autorskich spektaklach, m.in. Pobudce czy Romansie. Sakowicz odbyła szereg spotkań z aktorami TR, wydaje się, że zaszczepiła w nich sympatię do gry z lalką i doprowadziła do sytuacji, w której aktorzy rzeczywiście czują się partnerami lalkowej postaci Eurydyki. Wszyscy do swoich ról w spektaklu mają dopisane zadania lalkarza/lalkarki. I rzeczywiście każdy z uczestników przedstawienia w jakiejś scenie animuje lalkę. Spektakl otwiera nawet rodzaj miniwarsztatu lalkowego, w którym uczestniczą aktorzy.

Eurydyka nie bierze udziału w każdej scenie, nie zawsze poddawana jest też zabiegom animacyjnym. Czasem jest po prostu niemą uczestniczką zdarzeń scenicznych. Aktor może trzymać ją w objęciach lub siedzieć obok nieruchomego animanta. Ale nawet wówczas, gdy nie ma jej na scenie, wszystko toczy się wokół niej, pamięci o niej, jej niespodziewanego odejścia. I tylko na początku spektaklu, gdy jest jeszcze „żywą” postacią dramatyczną, animująca ją wówczas Natalia Kalita wchodzi w Eurydykę niczym w teatralny kostium, oddając animantowi swoje nogi i lewą rękę. Mamy wówczas do czynienia z atrakcyjną postacią-hybrydą, po części człowiekiem, po części lalkową formą. W pozostałych scenach z udziałem Eurydyki oglądamy lalkowy korpus z głową, często z rękami aktora wypełniającymi rękawy sukienki lalki.

Oglądając Orfeusza, wspominałem spektakle Neville’a Trantera, jednego z mistrzów współczesnego lalkarstwa, z wykształcenia aktora dramatycznego, który mistrzowsko łączy sztukę aktorską z lalkarskim warsztatem. Troszkę podobnie jest w Orfeuszu: efektowność warsztatu aktorskiego zespołu TR Warszawa zostaje uzupełniona o umiejętność animowania lalki. W rezultacie lalka staje się po prostu jeszcze jednym aktorem występującym na scenie.

Przedstawienie składa się z szeregu scen. Ich kompozycja jest luźna, dialogi – często będące rezultatem improwizacji aktorskich podczas prób – chwilami toną w przypadkowych i niewiele znaczących kwestiach, wyrażających bardziej potoczne mielenie słów niż rzeczywiste sensy. Ale takim językiem wielu z nas się posługuje i z pewnością Anna Smolar i Tomasz Śpiewak dobrze wsłuchują się w otaczający nas język płynący z rozmaitych komunikatorów.

Znakomicie wypada ścieżka muzyczna przedstawienia, będąca dziełem Enchanted Hunters (Magdalena Gajdzica, Małgorzata Penkalla). Mniej ekscytuje mnie przestrzeń sceniczna Anny Met, a także zaprojektowane przez nią kostiumy, które w ogromnej większości można znaleźć w pierwszym napotkanym second handzie. Najbardziej rozczarowuje mnie wizja Hadesu, do której prowadzą przeszkolone drzwi w głębi sceny. Niewiele to wnosi do spektaklu, a można by sobie wyobrazić rozszerzenie świata animantów na nadprzyrodzony obraz świata podziemnego. Wiem, nie to było celem reżyserki, choć wyprowadzenie z podziemi Cerbera, trzygłowego psa, zagranego całkiem zabawnie przez Jacka Belera, Jana Dravnela i Mateusza Górskiego, przykrytych wielkim kaftanem, z którego wystają trzy głowy i dwie ręce, wprowadzają nazbyt kabaretowy ton, który wydał mi się drobnym zgrzytem. Nie Hades jest przecież sednem spektaklu, choć pewne wątki wysnute z antycznego mitu wkomponowują się w przedstawienie bez zastrzeżeń. Jak choćby czerwona nitka, niczym nić Ariadny, rozwijana przez Julię Wyszyńską i oplatająca scenę. Wszyscy współcześni żałobnicy będą musieli sobie z tą nicią poradzić. Jedni ją przeskoczą, inni obejdą, jeszcze inni przydepczą i w tych indywidualnych zachowaniach zawarta jest także osobista refleksja każdego Orfeusza (bo wszyscy jesteśmy Orfeuszami), przeżycie i poradzenie sobie z żałobą po bliskiej nam osobie – Eurydyce.

Orfeusz Anny Smolar sprawił mi wielką przyjemność. TR Warszawa zaproponował bardzo współczesną realizację, korespondującą z całą różnorodnością spotykanych dziś postaw wobec dawnych żałobnych rytuałów. Zwraca uwagę na spotykane dziś często praktyki. Niektóre traktuje z przymrużeniem oka, inne kontestuje, ale jest w tym spojrzeniu i świeżość, i mądrość. No i przede wszystkim znajduje powód dla wprowadzenia na scenę lalki. A ona odwdzięcza się twórcom w najpiękniejszy sposób: przykuwa uwagę widzów. 

Źródło:

Materiał nadesłany