„Magnetyzm serc” na podstawie „Ślubów panieńskich” Aleksandra Fredry w reż. Kaliny Jagody Dębskiej w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Pisze Magdalena Mikrut-Majeranek w „Teatrologii.info”.
Artyści Narodowego Starego Teatru w Krakowie zamykają 2023 rok premierami zarówno dla młodych, jak i tych nieco starszych widzów. W odstępie tygodnia na krakowskiej scenie można bowiem zobaczyć premierowo zarówno Magnetyzm serc Aleksandra Fredry, czyli kanon polskiej literatury dramatycznej w nowym odczytaniu i anturażu, jak i Jogę Emmanuela Carrère’a. Pierwszy ze spektakli powstał w 230. rocznicę urodzin jednego z najwybitniejszych komediopisarzy w historii literatury polskiej, a za reżyserię odpowiada Kalina Jagoda Dębska, debiutująca w tej roli ubiegłoroczna zwyciężczyni Forum Młodej Reżyserii.
Śluby panieńskie, czyli Magnetyzm serca to pisana wierszem komedia Fredry z 1832 roku w pięciu aktach. W wykonaniu artystów Starego Teatru komedia okraszona została łyżką dziegciu, zmieniając swoją wymowę w słodko-gorzką opowieść o pierwszych miłościach, sercowych podbojach i życiowych wyborach. Krakowski Magnetyzm serc powstał na podstawie Ślubów panieńskich, jednakże w tekst wpleciono także cytaty z innych dzieł Fredry, jak Kochanie, Lubić i kochać czy Ciotunia i Do ***. Powstała w ten sposób konstrukcja jest dowcipna, dynamiczna i uwspółcześniona (na ekranie wyświetlane są napisy zapowiadające istotne wydarzenia jak np. „sztuka dawania kosza”, pisane językiem bliskim młodzieży, pojawia się także pewien niuans w warstwie komunikacji niewerbalnej – gest związany z ułożeniem palca, którym zasłynęła jedna z posłanek, a który ma wymownie potwierdzić, że ślub nie jest rzeczą najmilszą duszy Anieli i Klary). Artyści zrywają też z zasadą czwartej ściany, witając widzów pięćsetnego spektaklu granego w lunaparku, którzy przyszli na spektakl zarówno z pola, jak i ze dworu.
Akcja spektaklu rozgrywa się nie w domu pani Dobrójskiej, matki Anieli, na wsi koło Lublina, a we współczesnym parku rozrywki. Jak chciał Fredro, także i w tej wersji Gustaw stara się o rękę Anieli, a Albin wzdycha do niewzruszonej Klary. Kolejne sceny przynoszą zawiązanie węzła dramatycznego. Kuzynki złożyły jednak śluby panieńskie i niespieszno im stanąć na ślubnym kobiercu. Kiedy pierwszy z zalotników otrzymuje rekuzę, zawiązuje intrygę, starając się pozyskać względy Anieli. Czy misja ta ma szansę na powodzenie?
Koncept scenograficzny i ulokowanie miejsca akcji w lunaparku zwanym „Magnetyzmem serca” przywodzi na myśl estetykę z teledysku Chained To The Rhythm Katy Perry. Na kameralnej scenie, w drugim planie przestrzeni gry ustawiono gigantyczny, dmuchany zamek w delikatnych, pastelowych kolorach, tuż obok znajdują się dwa konie na biegunach, czerwone skrzynki po szklanych butelkach, tarcza strzelnicza, maszyna do robienia popcornu, a boki sceny ozdobiono chmurami wymalowanymi na błękitnym tle. Asocjacje mogą sięgnąć o wiele dalej, bowiem realizatorzy krakowskiej wersji Ślubów panieńskich nie są wierni fabule. Zanegowali konieczność podążania za regułami i społecznymi konwenansami (słusznie!), oddając sercowe wybory i życiowe decyzję w ręce bohaterów opowieści. Ci nie muszą „tańczyć do rytmu”, jak śpiewa Perry. Dziś mogą sami decydować o swoim losie i o życiu uczuciowym. Realizatorzy mogli pójść nawet o krok dalej, wkładając w dłonie bohaterów smartfony wyposażone w aplikacje rodem z południowokoreańskiego serialu Love Alarm. Mogłoby się okazać, że Gustaw znacznie lepiej „zmaczowałby” się nie z Anielą, ale z przebojową Klarą. Obalono osiemnastowieczną pseudonaukową teorię wiedeńskiego lekarza Franza Antona Mesmera, wskazującą, że w ciele istnieje fluid, który oddziałuje na drugą osobę i przyciąga ją jak magnes. Taka odkurzona klasyka i podrasowana wersja Ślubów panieńskich z pewnością przypadnie młodym widzom do gustu.
Magnetyzm serca w wykonaniu zespołu Starego Teatru to zabawa formą, konwencjami i treścią. W spektakl wplecione zostały elementy musicalowe i teatru tańca. Wykonywana jest też muzyka na żywo, która płynie z eksperymentalnych instrumentów (gra na nich Filip Perkowski, który wciela się także w rolę Radosta i konferansjera) zbudowanych przez Antoniego Skrzyniarza, kompozytora. Ich brzmienie jest zaskakujące i bardzo przyjemne. Aktorzy śpiewają, recytują, rapują, a nawet mówią z pełnym pietyzmu charakterystycznym kresowym zaśpiewem ze słynnym kresowym „ł” przedniojęzykowo-zębowym, przypominającym o kresowych korzeniach hrabiego Fredry. Wszystko to czynią z pełną gracją. Małgorzata Walenda jako Klara jest wojownicza, zawzięta, dumna, a cechy te pobrzmiewają nie tylko w tonie jej wypowiedzi, ale uwidaczniają się w repertuarze gestycznym. Z kolei Natalia Kaja Chmielewska jako Aniela ujmuje łagodnością i pięknym głosem. Nie można jednak dać się zwieść, bowiem pod skórą owieczki kryje się sprytna manipulatorka. Jest eteryczna, romantyczna, ale i rozważna. Gustaw Łukasza Szczepanowskiego to typowy bon vivant, fircyk. Emanuje z niego radość i ciekawość świata. Wszędzie go pełno. Jego przeciwieństwem jest Albin Stanisława Linowskiego – cierpiący katusze z miłości, depresyjny, smutny, zafiksowany na punkcie Klary – niespełnionej miłości. Do scenariusza dopisana została jednak jedna postać. Kiedy bohaterowie czują, że czegoś im brakuje, rozpoczynają seans, przywołując Autora, aby „naprawił to, co jest w nich zepsute”. Wtedy na scenie pojawia się Eros (Ewa Kolasińska), następuje pewien przełom, znikają schematy, a bohaterowie zaczynają rozmawiać o tym, co ich dręczy, o problemach, emocjach. Bogini miłości roztacza alternatywne wizje rzeczywistości przed bohaterami. Albin mógłby napisać książkę i może kiedyś poznać korespondencyjną miłość? Klara mogłaby znaleźć swoje miejsce w mieście? Wszystko jest możliwe, mówią artyści.
Spektakl jest spójny. Kostiumy, które przygotowały Julia Furdyna i Zofia Tomalska (odpowiedzialne także za scenografię), dobrze oddają charakter bohaterów, dopełniając ich kreacje aktorskie. Stanowią eklektyczne połączenie strojów, które mogliby nosić dziewiętnastowieczni bohaterowie Fredry ze współczesnymi ubraniami uzupełnionymi o akcenty lunaparkowe. Najlepszym tego przykładem jest Gustaw noszący jasną marynarkę, której klapy ozdobiono misiami, jakie zazwyczaj można wygrać, startując w różnych konkurencjach organizowanych w parkach rozrywki. Do tego ma na sobie krótkie, czerwone bermudy i sportowe buty. Z kolei Radost nosi różową czapkę z króliczymi uszami. Najbliższa estetyki epoki Fredry jest Aniela odziana w romantyczną, prześwitującą białą suknię z halką. Z kolei Klara nosi jasnoróżową suknię, której plecy ozdobione są monogramem symbolizującym jej imię. Choć nie ma na sobie rękawic bokserskich, a zalotne, aksamitne rękawiczki, to w połączeniu z jej dumną i zadziorną postawą sprawia wrażenie wojowniczki gotowej do walki. Z kolei romantyczny i cierpiący z powodu miłości Albin, ubrany w białą koszulę z falbanami, wzorowany może być na postaci wiecznie zakochanego i zarazem smutnego Pierrota z włoskiej commedii dell’arte.
Na uwagę zasługuje także choreografia Wojciecha Dolatowskiego. Szczególnie wymowna jest w scenie walki toczącej się między Klarą i Gustawem. Z każdą potyczką werbalną rośnie temperatura sporu, a z czasem przeradza się on w fizyczną walkę, przypominającą sprzeczkę kochanków. Kontrastem dla tej arcydynamicznej dwójki jest to, co dzieje się na drugim planie. Sensualne ruchy Anieli i Albina znakomicie oddają charakter tej pary. Jeżeli uczucie można zwizualizować za pomocą delikatnych gestów, to właśnie tak wyglądać mogłaby miłość opisana alfabetem ciała. Każdy ich gest materializuje konotacje związane z czułą, delikatną ars amandi. Artyści zdają się pokazywać, że Fredro się pomylił. Przeciwieństwa się przyciągają, ale może czasami niekoniecznie to najlepsze rozwiązanie?
Muszę przyznać, że początkowo nie byłam przekonana do lunaparkowego odczytania Fredry. Jednakże koncepcja broni się. Spektakl oglądałam w towarzystwie uczniów ze szkoły średniej, którzy z zainteresowaniem śledzili sceniczne losy bohaterów. W jednym z przedpremierowych wywiadów reżyserka spektaklu powiedziała, że traktuje park jako „miejsce zawieszenia i odcięcia od rzeczywistości, które odwiedzamy, szukając rozrywki i emocji”. Wizję tę urzeczywistniła w swoim spektaklu. Po nieco przerysowanym wstępie (acz lunaparkowa rzeczywistość taka właśnie jest), spektakl znakomicie zniuansowano, wykorzystując subtelność i komizm Fredry, stworzono zgrabną opowieść o sercowych rozterkach. Gdy sztuka dobiega końca, Aniela zalotnie wdzięczy się do widzów, Gustaw pręży się niczym paw, Albin uśmiecha smutno, a Klara gotuje się do nowego boju. Każdy przybiera odpowiednią pozę, zakładając maskę, za którą się chowa – jak w życiu. Show must go on! Happy endu nie będzie.