„Moments of Life” w reż. Patti Stiles w Teatrze Kameralnym w Bydgoszczy w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Impro IMPRODROM. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalowym „Na pokładzie IMPRODROMU”.
„Reżyserka” tego spektaklu, Patti Stiles, jakby nie dowierzając, że zapamiętaliśmy tytuł, tuż przed brawami podeszła na proscenium i jeszcze raz go nam powtórzyła: Los momentos de la vida – „W życiu ważne są tylko chwile” (to tłumaczenie jest naprawdę mocno improwizowane). Piszę reżyserka w cudzysłowie, bo w teatrze improwizowanym to funkcja daleko odbiegająca od stereotypowego myślenia o tej profesji. Reżyserka bowiem tutaj nie reżyseruje jak w teatrze dramatycznym, wymyślając całą koncepcję spektaklu, zapraszając innych artystów do udziału w jego tworzeniu zgodnie ze swoją wizją, w związku z tym – to chyba najważniejsze – biorąc pełną odpowiedzialność za efekt, jaki zostanie widzom zaprezentowany. Stiles wymyśla temat spektaklu – „złapać piękno życia w kilku momentach” (to moja interpretacja) oraz jego formę – kolaż scen opartych na banalnych często fotografiach. Kwestia zaproszenia aktorów do jego obsady jest tutaj akurat załatwiona przez festiwalowy format MAIN CAST, o którym warto trochę opowiedzieć. Polega on na tym, że cały festiwal potraktowano jako jeden wielki spektakl, do udziału w którym zaproszono polskich i zagranicznych artystów: Daniela Orrantię Gómeza (Kolumbia), Patti Stiles (Australia), Vaclava Wortnera (Czechy), Ramę Nicholasa (Australia), Órla Mc Govern (Irlandia) oraz Dobrosławę Belę, Magdalenę Prochasek i Tomasza Marcinko. Każdy wieczór, choć stanowi odrębną od innych części całość, można również potraktować jako akt czteroczęściowego impronadspektaklu, w którym udział biorą wciąż ci sami, znakomici artyści, aczkolwiek „reżyserowany” jest on codziennie przez kogoś innego z grona zaangażowanych w projekt twórców. Taki punkt wyjściowy tworzenia spektaklu ma daleko idące konsekwencje, przede wszystkim w kwestii efektu, odpowiedzialności za całość spektaklu i rodzaju wspólnoty, która tworzy się w czasie – no właśnie – nie prób, bo ich przecież nie ma, a w czasie zjawiania się teatru tu i teraz przed naszymi oczami.
Efekt jest wprawdzie pożądany, ale jego brak jest na tych samych zasadach, co on sam, wpisany w genotyp tej formy teatru. Jeśli więc się pojawia, radość i poczucie spełnienia jest większe i bardziej poruszające. Dobrze to było widać wczoraj w scenie z rollercoasterem, która w pewnym momencie wydawała się już być całkowicie stracona, gdyż opowieść o pomocy, jakiej udzieliła dojrzała kobieta (Patti Stiles) młodej wystraszonej dziewczynie (Magdalena Prochasek), próbującej przekroczyć jedną ze swoich granic, zaczęła grzęznąć w banalności. I nagle znakomita aktorka, jaką jest niewątpliwie Patti Stiles, trzymając swoją partnerkę za rękę, zaripostowała jej w sposób tak nieoczywisty i piękny, że owe słowa, puentujące zarówno ich rozmowę, jak i całą scenę, wyniosły ten okruch teatru daleko ponad realistyczną scenkę spotkania dwóch kobiet w przestrzeni lunaparku. Publiczność aż jęknęła z zachwytu, i wcale im się nie dziwię, bo nagle można było poczuć, w co się może zamienić zwykłe el momento dla la vida.
Odpowiedzialność w spektaklu impro również nie spoczywa na reżyserze. Jako że materia spektaklu tworzy się całkowicie na naszych oczach, odpowiedzialność za niego ponoszą po równo wszyscy aktorzy biorący w nim udział. Na początku Los momentos de la vida ósemka znakomitych aktorów stała (nie mogę napisać „stoi”, bo spektakl ten już się więcej nie powtórzy), po dwóch stronach sceny, w pełnej gotowości na to, co zdarzy się na scenie i na widowni od momentu rozpoczęcia spektaklu. Pojawiło się pierwsze zdjęcie, na środek wyszło kilkoro z nich i zaczął się dziać teatr, ale ci, co zostali na swoich miejscach, nie czekali na swoją kolej, byli częścią każdej sceny, gdy czuli, że potrzebna jest ich interwencja, odważnie wkraczali, zmieniając trajektorię sceny i narrację spektaklu, co pięknie było widać w kilku scenach, następujących po epizodzie z pingwinami, w którym głównego bohatera kreował Daniel Orrantia. Znakomity Kolumbijczyk wkroczył jako pingwin w dwóch zupełnie innych scenach, w olśniewający sposób łącząc poprzez swoją postać kilka z nich ze sobą. Poprowadzenie takiej nitki narracyjnej poprzez pozornie niezwiązane ze sobą sceny to przecież jedno z głównych zadań reżysera teatru dramatycznego, w obrębie procesu jego tworzenia kompleksowo wymyślone i zrealizowane, tu zaimprowizowane i z jakąś niezwykłą intuicyjną dezynwolturą przeprowadzone przez aktora do końca, niczym chodzenie po linie z efektowną figurą na końcu, jaką był tu, na finał pingwinowej narracji, powtórzony zabieg z upadkiem ze sceny w przestrzeń widowni, po wygranej walce z… albatrosami (?). Co ciekawe, improwizujący również oświetleniowiec, za pierwszym razem zdążył włączyć światło na widowni, za drugim już nie… taki los momentów w naszym kochanym życiu!
Wreszcie teatralna wspólnota, której stworzenie łączy się niezaprzeczalnie ze wspólną odpowiedzialnością, dzieloną z innymi artystami, ale i widownią. Jest ona najprawdziwszą z możliwych, gdyż taka forma teatru nie pozwala nikomu na umysłową kontrolę tego, co się na scenie dzieje, decyduje tylko ludzka uważność na innych, pełna obecność i intuicja. Prowadzę w internetowej telewizji program z wywiadami na żywo. Ktoś mnie zapytał, dlaczego na żywo, ale to jest oczywiste, kiedy program jest na żywo, goście nie mają możliwości powtórnej weryfikacji tego, jak wyglądają, czy tego, co powiedzieli. W związku z tym wszystko jest autentyczne, podobnie w teatrze impro. Nie ma czasu na aktorskie kalkulacje: czy dobrze wyglądam, czy podobam się sobie w danej roli, co myśli o mnie publiczność itp. Jest czysta akcja i czysta reakcja i działanie – i albo wyjdzie, albo nie. Scena z mniszkiem lekarskim to majstersztyk, para w intymnej sytuacji (Órla Mc Govern i Vaclav Wortner) siedzi i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, i ta w życiu, i ta na scenie, i nagle Patti Stiles wpada na scenę jako niełupka z puchem kielichowym (składają się one na dmuchany przez nas często dla przyjemności koszyczek mniszka), i w sposób absolutnie olśniewający, przy natychmiastowym udziale „młodej pary” (ach, co za refleks), doprowadza do jednego z najpiękniejszych pocałunków, jakie widziałem w teatrze. Magia teatru w kilkadziesiąt sekund. I wspólnota – aktorów na scenie i nas na widowni – podobna do koszyczka mniszka, który jedność stanowi zaledwie przez moment. Ta kruchość wspólnoty, manifestacyjna w przypadku impro, jeszcze mocniej niż w dramacie zwraca naszą uwagę, w jak ulotnej sferze przyszło nam pracować. Odarcie z iluzji, w przypadku tego typu teatru ekstremalnie widoczne, w połączeniu z programową akceptacją braku efektu, sprawia, że moment szczęścia, jaki dają nam artyści impro, smakuje nieporównywalnie słodziej, nawet jeśli po chwili pojawia się nuta goryczy.