„Frankenstein” Mary Shelley w tłum. Macieja Płazy w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Marta Żelazowska z Nowej Siły Krytycznej
Lękiem reagujemy zwykle na osoby nienależące do większości. Im silniejsze przekonanie, że dana jednostka miała wpływ na sytuację, w której się znalazła – tym bardziej skłonni jesteśmy do oceniania jej negatywnie, a co za tym idzie nietraktowania jej jak „normalnego” człowieka. Więcej wyrozumiałości mamy dla kogoś, kogo postrzegamy jako niemającego wpływu na to, co mu się przydarzyło, ale nasz stosunek do niego pozostaje daleki od ideału. „Frankenstein” Mary Shelley wprawdzie powstał wcześniej niż Model Treści Stereotypu (Fiske, Cuddy, Glick, Xu 2002), ale nie da się go interpretować w oderwaniu od tego mechanizmu.
Jędrzej Piaskowski (reżyser) i Hubert Sulima (dramaturg) sięgają po historię naukowca, który odkrywszy sposób przywracania życia zmarłym, pragnie stworzyć człowieka idealnego, ale kreuje monstrum niepotrafiące odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Podąża więc ono za swoim stwórcą w celu dokonania zemsty. Powieść Shelley czytana była jako krytyka zagarniania kompetencji Boga oraz metafora problemów społecznych. Jednak to figura obcego i związany z nią brak akceptacji zdaje się interesować twórców najbardziej.
Piaskowski osadza akcję poza miejscem i czasem (kostiumy Rafała Domagały nawiązują do współczesnej, jak i dziewiętnastowiecznej mody), a także między tym co realne i nierzeczywiste. Anna Maria Karczmarska i Mikołaj Małek tworzą przestrzeń fantazyjną, oniryczną. Tymczasową scenę Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach w Wojewódzkim Domu Kultury okalają śnieżnobiałą zasłoną, a w centrum umieszczają monumentalne konstrukcje przywodzące na myśl prace Jana Dobkowskiego. Te biało-różowe kształty kojarzą się ze zdeformowanymi twarzami lub krą na rzekach. Oświetlane i przestawiane, stają się krainą wiecznych lodów, lasem w słoneczny poranek czy senną abstrakcją (świetna scena tańca much). Przeskalowane i kiczowate rekwizyty, jak na przykład marmurowy nagrobek-kolumna, dopełniają efektu. Ścieżka dźwiękowa Jacka Sotomskiego również doskonale wpisuje się w założenia inscenizacyjne. To kolaż muzyki poważnej i popularnych hitów, między innymi piosenek Whitney Houston, które Monstrum postrzega jako piękniejsze od śpiewu ptaków. Piaskowski bawi się konwencją. Wydarzenia chwilami są nie tyle odgrywane, co relacjonowane. Sceny zdają się być oddzielnymi tworami, co daje bardzo interesujący efekt. To konglomerat wspomnień, marzeń sennych i realnych wydarzeń. Funkcjonują one równoprawnie. Wzajemnie się przenikają. Dopełniają.
Niezwykle istotną rolę pełnią w przedstawieniu duchy. Przykryte białą płachtą z wyciętymi dziurami na oczy wyglądają jak postacie żywcem wyjęte z kreskówek. Obecne są niemal przez cały czas – obserwują, towarzyszą, komentują. Pojawia się także widmo Mary Wollstonecraft (świetna Joanna Kasperek). To matka autorki. Twórcy łączą w ten sposób wymiar cielesny i duchowy ludzkiej egzystencji. Śmierć bliskiej osoby postrzegana jest jako utrata cząstki siebie, ale zmarli pozostają obecni w pamięci, a co za tym idzie wywierają wpływ na życie bohaterów.
Punktem wyjścia przedstawienia jest chwila śmierci matki Wiktora (Beata Pszeniczna), która ginie porażona prądem z uszkodzonego gniazdka. To doświadczenie fundamentalne. Determinuje życie zarówno postaci jak i autorki powieści (jej matka zmarła dziesięć dni po porodzie). Młody Frankenstein pogrąża się w apatii, mając świadomość z jednej strony nieodwracalności zdarzenia, z drugiej końca istotnego dlań etapu życia. Ojciec (Jacek Mąka) usiłuje pomóc synowi, a w pewnym sensie wyleczyć także własne rany. Pomysł ma na to dość kontrowersyjny – chce zniwelować traumę wzbudzając w dziecku zainteresowanie elektrycznością. Sposób realizacji jest również dość upiorny, bowiem odbywa się to na cmentarzu w trakcie montowania piorunochronu na nagrobku żony. Rodziciel wspomaga się przeskalowanym modelem serca z umieszczonymi na szczycie piorunami (symbolizującymi tu gniew oraz nieokiełznaną siłę). Jest to scena kluczowa, nawiązująca do zabiegu defibrylacji serca. Powstały impuls elektryczny (ilustrowany migającym światłem) jest tu nie tyle sposobem na przywrócenie życia, co zalążkiem koncepcji jego kreacji. Koncentracja na nauce i eksperymentach medycznych od tej chwili staje się remedium na stratę, a przede wszystkim określa sens i cel życia Frankenstaina. Znamienna jest scena, w której podekscytowany i radosny młodzieniec opisuje w liście do kuzynki studenckie perypetie. Wcześniej i później nie widzimy go już tak szczęśliwym.
Świetny jest w tej roli Mateusz Bernacik. Z przydługimi blond włosami, w okularach i luźnej kurtce wygląda jak Jeffrey Dahmer, seryjny morderca, bohater serialu Iana Brennana i Ryana Murphy’ego. Skojarzenie z tą postacią jest bardzo silne, bowiem na twarzy aktora rysuje się niemal przez cały spektakl ten sam chłodny dystans, opanowanie i obojętność. Wiktor pozwala sobie na przypływ emocji jedynie epizodycznie, na przykład w czasie procesu Justyny (Ewelina Gronowska) odwraca głowę ukrywając grymas bólu. Frankensteina, jak i Dahmera, fascynują zwłoki. Chłopak darzy je atencją, obłapia i tuli (świetna choreografia Szymona Dobosika). Wreszcie je ożywia, ale trudno powiedzieć, czy z chęci posiadania przyjaciela, czy testowania granic nauki. Obejmuje Bezimiennego (Dawid Żłobiński), by za chwilę wypędzić go z domu. Nie ma w nim jednak nienawiści. Monstrum nie stanowi odbicia jego okaleczonej natury, choć z niej się wywodzi – niejako inicjując pomysł tego eksperymentu.
Bezimienny w interpretacji Żłobińskiego nie jest potworny. Rozbraja promiennym uśmiechem – aktor gra bez maski, ma ją jedynie w scenie kreacji. Wprawdzie w obciskającym ciało prążkowanym kostiumie i w butach na koturnach wygląda nieco dziwacznie, lecz fizis postaci nie odbiega zbytnio od ogółu. Interesująca jest scena snu, w której otoczony gronem osobliwości prezentuje wydatny brzuch. Czytam to jako odniesienie do transpłciowości bohatera. W tym kontekście eksperyment Frankenstaina może być interpretowany jako zabieg korekty płci. Bezimienny staje się w pełni sobą, ale zostaje odrzucony nie tylko przez swego stwórcę, ale i społeczeństwo, a jak każdy pragnie akceptacji. Napędza go niepohamowana potrzeba bliskości. Żłobiński gra to niezwykle subtelnie i delikatnie. Jego postać jest nie tyle natarczywa, co złakniona uwagi i spełnienia. Dlatego dokonuje mordu na Williamie i choć to czyn niewybaczalny, to trudno nie ulec czarowi potwora. Rozumie się jego intencje. Wierzy mu się. Wybacza. Bezimienny bowiem nie ma wpływu na sytuację, w której się znalazł. Jest tworem ukształtowanym przez społeczeństwo, bowiem to ono projektuje nań własne lęki.
Twórcy czytają powieść przez pryzmat biografii Shelley. W historii Bezimiennego dopatrują się jej przeżyć. Autorka walczyła o sprawiedliwe traktowanie kobiet (w spektaklu Justyna zostaje skazana za zbrodnię, której nie popełniła). Propagowała także racjonalną postawę i przez to została odrzucona zarówno przez rodzinę, jak i społeczeństwo. Doświadczyła samotności oraz nienawiści. Mierząc się ze zniewagami, marzyła o świecie, w którym wszyscy będą mieli te same prawa. Świat przez te lata jednak nie stał się doskonały. Wciąż produkuje potwory. Może stać się nim każdy – kto czuje się odmienny, odrzucony, postrzegany jako nienormatywny – choć wcale tego nie chce.
***
Marta Żelazowska – pedagog, absolwentka studiów podyplomowych Wiedza o teatrze i dramacie z elementami wiedzy o filmie w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk oraz Krytyki teatralnej w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk, a także Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych, otrzymała wyróżnienie specjalne w VI edycji Ogólnopolskiego Konkursu im. Andrzeja Żurowskiego na Recenzje Teatralne.