Logo
Magazyn

Edyty Kozak portret własny

8.05.2025, 15:25 Wersja do druku

„Co można zrobić z jedną godziną?”, zastanawia się Edyta Kozak. Pytanie o okres tak krótki, że na planie całego życia teoretycznie zupełnie nieistotny, można też odnieść do zwyczajowego czasu, który twórcy dostają na przedstawienie swojego autoportretu choreograficznego. „Podziękować? Narobić długów?” - rozważa dostępne opcje artystka. Ostatecznie wyciska z tych 60 minut ile się da, pokazując na scenie esencję swojej prywatno-artystycznej postaci.

fot. Marta Ankiersztejn/mat. teatru

Autoportret to dla twórcy okazja, aby namalować obraz własnej osoby zgodnie z intencją przedstawienia się w pewien sposób lub opowiedzenia jakiejś wersji historii na swój temat. To sytuacja paradoksalna, w której można wykreować „prawdę”, wymyślić się i pokazać właściwie całkowicie według własnego uznania. Być jednocześnie twórcą i tworzywem, tematem wdzięcznym, bo dobrze znanym. Lub niewdzięcznym, bo budzącym skrępowanie koniecznością odsłonięcia się choćby w minimalnym zakresie. Tu potrzeba twórcza splata się z nutą ekshibicjonizmu, koniecznego do opowiedzenia o sobie – bez względu na to, jaki ostatecznie kształt przybierze podobizna. Pojawia się także pytanie, co zawrzeć w takim autoportrecie? Którą część siebie? A może pokusić się o całość?

Nie ma na to żadnej reguły. W przypadku cyklu „Autoportrety choreograficzne” organizowanego przez Mazowiecki Instytut Kultury i Fundację Artystyczną PERFORM, jest to też rodzaj wstępnego podsumowania swojej twórczości, choć raczej takiego na półmetku niż wieńczącego karierę artystyczną. Magda Chabros, kuratorka cyklu, witając publiczność 27 marca, podkreśliła, że nie ma dwóch takich samych „Autoportretów”. Kto bywa na czwartkowych wieczorach na scenie przy Elektoralnej, wie, że artyści podchodzą do zadania bardzo różnie – jedni prezentują fragmenty prac, opowiadają o swojej technice lub teorii artystycznej, a nawet filozofii życiowej, jeszcze inni tworzą coś zupełnie nowego. Edyta Kozak zrobiła wszystko to naraz.

Powstał performens* częściowo improwizowany, w którym migawki z przeszłości mieszają się z tym, co obecnie zajmuje praktyczkę wielu dziedzin: tancerkę, choreografkę, kuratorkę, producentkę, itd. Proporcje są względnie wyrównane, choć raczej z przewagą teraźniejszości. A więc przede wszystkim medytacja. To symboliczny wstęp do działania, a zarazem rytuał stosowany przez wielu twórców, pomagający skupić się na tym, co istotne i przed wejściem w przestrzeń twórczą oddzielić myśli od całego zamętu napędzającego dzień bieżący: otaczających przedmiotów, ludzi, zdarzeń, które są naszym udziałem lub trwają jako wspomnienie w pamięci; a także wszystkiego co pomiędzy.

Artystkę zastajemy siedzącą w kwiecie lotosu u szczytu schodów prowadzących na zaplecze, a umiejscowionych pośrodku dłuższego boku sceny. Obrys tego przejścia tworzy naturalną ramę dla obrazu zatopionej we własnym oddechu postaci. Nad jej głową wisi tabliczka z napisem “Wyjście ewakuacyjne”, będąca na wyposażeniu sali, a jednocześnie przewrotnie podsuwająca nowe tropy w kontekście tego wieczoru. Panującą ciszę zakłóca jedynie ruch zmieniających się kolorów światła (Ewa Garniec). Tak trwamy razem: Edyta i widzowie, którzy tego wieczoru zapełnili chyba wszystkie krzesła w sali teatralnej MIK. Skupienie przerywa w końcu głos artystki odtworzony z offu: „Nie przeszkadza ci ta cisza?”, który zaraz dopowiada „Dancing for you for one minute zaczyna się od siedmiu minut ciszy”. To zdanie rozpoczyna długi monolog artystki, meandrujący później przez cały „Autoportret”. (A może jest tak jak ze słynną „grubą babą”, którą Kozak zobaczyła u Piny Bausch i w rzeczywistości całość trwała zaledwie kilka chwil?). Wdech, wydech. Obserwujemy statyczne ciało Kozak i doświadczamy jej „działania” w postaci wykładu głoszonego przez artystkę zdalnie. Sytuacja wygląda trochę, jakbyśmy tkwili w jej głowie i towarzyszyli myślom w ich swobodnej wędrówce. Poruszane przez nią tematy to kwestie natury ogólnej, refleksje o życiu i naturze rzeczy, m.in.: poczucie osobistego dobrostanu, przepływ energii w świecie, istota spokoju, dom i jego znaczenie w życiu. Później, w rozmowie pospektaklowej, dowiemy się, że w rzeczywistości były to prywatne audialne notatki artystki, będące rejestracją jej przemyśleń z ostatnich miesięcy – tego wieczoru odtworzone niemal bez edycji. W tej samej rozmowie okaże się także, że w ciągu ostatnich miesięcy kilka tygodni Kozak spędziła w podróży do Indii, z której powróciła zafascynowana tamtejszą kulturą i bardzo poruszona wewnętrznie.

„Tam dom twój, gdzie serce twoje”, to jedna z sentencji, które wybrzmiewają z głośników, podczas gdy Kozak nadal medytuje. Po tych słowach spokój niespiesznej opowieści zostaje zakłócony: wybucha głośna muzyka i do sali wchodzą dwaj tragarze, którzy wnoszą sterty rzeczy, które mogłyby prywatnie należeć do performerki: niewielki fotel z tektury falistej, skórzaną walizkę, worek na śmieci wypełniony nie wiadomo czym, stary wypłowiały dyplom (w domyśle, bo trudno dostrzec dokładnie, o czym zaświadcza: ze szkoły baletowej), wzorzysty podnóżek, lustro w orientalny ornament i pewnie jeszcze parę innych. Trudno się połapać tym nagłym wysypie. Na koniec wbiegł pies.

Kozak nadal siedzi nieporuszona, natomiast pupil córki (jak się później okazuje), skutecznie zajmuje uwagę widowni, biegając między fotelami, witając się z gośćmi, wskakując im na kolana, stukając kością o podłogę. W tym czasie słuchamy (staramy się w każdym razie) dalszego ciągu opowieści o niedawnych wydarzeniach – kursie ciszy, w którym Kozak wzięła udział podczas swojej podróży, niezwykłej praktyce „odczytywania liścia”, z której dowiedziała się daty własnego zaśnięcia, co w kulturze europejskiej byłoby datą śmierci, a także odchodzeniu i śmierci matki.

fot. Marta Ankiersztejn/mat. teatru

Medytacja skończona. Kozak wstaje i z nadal zamkniętymi oczami zaczyna powoli schodzić na parkiet. Oprawę dźwiękową tej sceny stanowi lament Łucji z Lammermooru. Strój naszej diwy – widoczny po raz pierwszy w pełnej okazałości – przynależy raczej do przestrzeni domowej: ciemne dresy, kapcie, do tego skarpety w jakieś choinki. Edyta zaraz je zresztą zdejmie, zostanie na bosaka. Tak łatwiej będzie się jej przemieszczać między prawym a lewym krańcem sceny, z którego na który przenosi swój dobytek. Widać, że jedne przedmioty są cięższe niż inne, choć nie o wagę fizyczną tu chodzi, a raczej o ciężar emocjonalny. To między innymi sfatygowana walizka, z której wypadają zużyte pointy – jedyna tego wieczoru, milcząca, pamiątka po karierze baletowej bohaterki. W trakcie tej „przeprowadzki” Kozak opowiada za to m.in. o swoim debiucie choreograficznym, który zaliczyła wyjątkowo wcześnie, bo w wieku siedmiu lat. Naukę tańca Edyta rozpoczęła w białostockim Państwowym Ognisku Baletowym. Zaledwie po kilku miesiącach dostała propozycję zastąpienia chorej koleżanki w spektaklu „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”. Jedyna próba z jej udziałem odbyła się rano, a już po południu mała Edyta stanęła na scenie Teatru Dramatycznego. Jak przyznała, sytuacja z początku ją przerosła – światła wymierzone prosto w oczy i brak orientacji w przestrzeni sprawiły, że zapomniała kroków, a występ rozpoczęła tyłem do publiczności. To jej jednak nie zraziło i po chwili zaimprowizowała pierwsze pas. W ten sposób narodziła się symbolicznie jako choreografka: Adyta, jak nazywała ją babcia, gdyż artystka powinna mieć imię rozpoczynające się na pierwszą literę alfabetu.

Te początki są ważne, Edyta od nich nie ucieka, ale też się na nich przesadnie nie skupia. Swojej przeszłości w „Autoportrecie” poświęca stosunkowo niewiele czasu. Bardziej interesuje ją to, co dzieje się teraz, a zwłaszcza co wydarzy się jeszcze w przyszłości. Stąd symboliczne oczyszczenie przestrzeni z pozostałości po czasie minionym. Usuwa na bok dyplomy, zgromadzone przedmioty, nie skupia się na dokonaniach czy wydarzeniach. Nie słyszymy ani razu o Ciało/Umysł, którego dyrektorką kreatywną jest od 23 lat. Nie pada zdanie o karierze solistki w warszawskim Teatrze Wielkim, pomija epizod występów w Stadttheater Bern w Szwajcarii. Nie mówi o Teatrze Tańca Nei, nic o premierach własnych, wyprodukowanych spektaklach innych artystów ani międzynarodowych współpracach. Liczne pozycje, którymi mogłaby wypełnić niejedno (udane!) CV nie były na tyle interesujące, aby je choćby wspomnieć. Bardziej pochłania ją doświadczenie niedawnej wyprawy do Indii i plan powrotu, fascynuje wschodnia filozofia życia i podejście do śmierci, tak różne od naszego.

Kiedy przestrzeń jest już oczyszczona z przedmiotów, Kozak siada z impetem na worku wypełnionym chyba jakimiś ubraniami, choć właściwie nie wiadomo czym i mówi: „Zapomniałam, co miało być dalej”. Po czym z uśmiechem na twarzy proponuje publiczności, że nauczy zebranych stosowanej przez siebie techniki oddechowej o nazwie bhastrika. To metoda, która polega na energicznym wdechu połączonym z wyrzuceniem rąk w górę i równie energicznym wydechu, podczas którego ręce należy opuścić. Mówi, że w ten sposób przygotowuje się do ważnych spotkań i pozbywa nagromadzonego stresu. Wchodzimy w to łatwo, nie pytamy, co to za spotkania, nie kwestionujemy nagłego zaburzenia rytmu performansu. Pod przewodnictwem Edyty wyrzucamy unisono ręce w górę i opuszczamy je z głośnymi wydechami. Pies plącze się nam pod nogami.

Za chwilę kolejny zwrot akcji. „Daniel, włącz muzykę” (muzyka: Daniel Dąbrowski), rzuca w stronę reżyserki, i zaczyna tańczyć. Nie trwa to długo, dostajemy zaledwie fragment improwizacji, ułamek pokazu. Nawet osoby pilnie śledzące warszawską scenę tańca mogą mieć problem z przypomnieniem sobie Edyty w roli performerki w ostatnich latach. To rzadko przybierana przez nią rola. Zaraz zresztą przerywa ją kolejną opowieścią, będącą luźną kontynuacją przemyśleń z początku spotkania. Nagle, jakby nieustannie testowała nasz refleks, rzuca coś z jeszcze innego rejestru: „Mój chłopak podczas scrollowania iPhone’a mówi <<o, jest 70-procentowa obniżka w Vitkacu. Idziemy?>>” – i znika za drzwiami, pod którymi na początku medytowała. Mija kilka chwil, zanim wyłoni się zza nich, odmieniona – w długiej, intensywnie różowej sukni. To Edyta w wersji odświętnej, optymistycznej, tak odmienna od tej, którą zastaliśmy na wstępie, która zapewnia: „Mówię życiu T<<Tak!>>” i zaczyna tańczyć kathak.

Persona, którą widzimy na scenie wykazuje wszelkie podobieństwo do Edyty Kozak. Czy to na pewno ona, a może jednak Edyta Kozak performująca na temat Edyty Kozak? W tym krótkim czasie dowiadujemy się o niej sporo: skąd pochodzi, jak przebiegała jej edukacja, że ma córkę, chłopaka, jaki ma stosunek do zwierząt (konkretnie: psów), czym się fascynuje. Znając jej dorobek artystyczny, choćby pobieżnie, wiemy, jednak, że to nie wszystko, że ten autoportret pomieściłby o wiele, wiele więcej. Wybór, jakiego dokonała, nie mówi, czego dokonała, ale kim jest; pokazuje jej sposób myślenia, zapał do życia i nieskrępowaną ciekawość świata.

*Podaję wersję stosowaną przez artystkę podczas rozmowy pospektaklowej.

Tekst powstał w ramach projektu Centralna Scena Tańca w Warszawie – edycja VI

Organizator: Mazowiecki Instytut Kultury, Fundacja Artystyczna PERFORM Współfinansowanie: m.st. Warszawa

Kuratorka: Magdalena Chabros (MIK)

Źródło:

Materiał nadesłany

Sprawdź także