„Kolejność fal” u Filipa Zawady w reż. Darii Kopiec we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Przedstawienie broni się siłą inscenizacji. Oszczędna scenografia, która umożliwiła wyraźne rozróżnienie planów: przed i za półprzezroczystą, częściowo obrotową ścianą, dopełniana była przez projekcję. Ruch aktorów i ich wzajemne – także międzypokoleniowe – interakcje utrzymywały uwagę widza przez cały czas, a pomysł, aby ten sam monolog prowadzony był przez dwie aktorki moim zdaniem sprawdził się bardzo dobrze
Spektakl o losach pary pozostającej w długoletnim związku potencjalnie może zainteresować każdego, zwłaszcza zaś tych, którym romantyczne relacje nie zawsze dostarczały spełnienia i szczęścia. W „Kolejności fal” dostajemy próbę zrelacjonowania ważnych momentów w życiu kobiety i mężczyzny. Początkowo nie mamy pewności, czy rzecz jest o trzech różnych parach, bo grają wszak trzy pary aktorów różniące się wiekiem i zaawansowaniem portretowanego związku, z czasem jednak przeskoki w czasie zaczynają się zazębiać i wiemy już, że chodzi wciąż o to samo małżeństwo. Przechodzi ono pełen miłosny cykl postulowany przez Roberta Sternberga: od namiętności do pustki i – choć tego Autor nam oszczędza – zapewne rozpadu. Jesteśmy więc w stanie wyrywkowo odtworzyć dzieje tej pary: od wzajemnej fascynacji i emocjonalnej bliskości (choć tej drugiej chyba jest najmniej), poprzez konflikty i niezrozumienie, aż do fazy, w której nie ma już ani namiętności, ani intymności, pozostaje zaś tylko słabnące zobowiązanie. Cała historia, jak zgodnie z Elą stwierdziliśmy, jest bardzo smutna, a sugestia, że miłość wciąż trwa poczyniona pod koniec nie wydaje się wiarygodna w świetle tego, co wcześniej zobaczyliśmy.
Aktorzy zagrali przekonująco. Przyjemnie było popatrzeć, jak młoda kobieta (Dominika Probachta) zachęca ukochanego (Tomasz Taranta) do odgrywania gestów, spojrzeń i objęć, które zrealizowane zostały w bardzo dynamiczny sposób. Z kolei para w średnim wieku rozpoczęła scenę erotyczną, która przestała być taką, gdy z ust mężczyzny (Rafał Cieluch) padły niewłaściwe słowa. Partnerowała mu Jolanta Solarz-Szwed, aktorka o pięknych oczach (Ela miała okazję patrzeć w nie z bliska w interaktywnej scenie podczas innej premiery, wiele lat temu). Najwięcej jednak działo się pomiędzy najstarszą parą. Ona (Zina Kerste) okazywała mu otwartą wrogość, On (Maciej Tomaszewski) reagował zaś na to dystansem i cynizmem. Nie wiem, czy taka była intencja Autora, ale postać kobieca została dosyć konsekwentnie poprowadzona, od narzeczeństwa do schyłku zgłaszała wiele pretensji do swojego partnera. Stąd, jak zauważyła Ela, ten nie powinien mieć do niej żalu pod koniec życia („widziały gały, co brały”, podsumowała).
Jednak również mężczyzna nie został ukazany w pochlebnym świetle. W pijacko-wędkarskiej scenie trzej panowie (a może ten sam, w różnych fazach życia) powielają mizoginiczne klisze. W dosyć nieoczekiwany sposób najstarszy z nich pod koniec rozmowy się od nich dystansuje, jednak i tak pozostaje wrażenie, jakby męska perspektywa postrzegania relacji skazywała je na nieuchronną klęskę. Jeśli jest w tej scenie jakiś komizm, to bardzo gorzki.
Humorystyczny potencjał miała też scena, w której kobieta opowiedziała mężowi swój sen, w którym zdradziła go z sąsiadem. Następująca po tym rozmowa toczy się, jakby dotyczyła czegoś realnego. Jednak znów, pretensja i gorycz przeważyła tu nad lekkością, z jaką można było ten dialog poprowadzić. Zresztą o zdradzie, już nie onirycznej, rozmawiała także para w średnim wieku i był to kolejny emocjonalnie ciężki fragment narracji.
Tekst dramatu wydaje się dosyć nierówny. Część dialogów wydawała się tak oczywistych, że wręcz banalnych. Zdarzały się jednak i frazy skłaniające do refleksji, jak ta zamieszczona w tytule recenzji czy choćby takie: „Samotność jest niemożliwa, ale tęsknota za nią – tak”. „Piekło to jest miejsce, w którym handluje się słowem”.
Spektakl broni się siłą inscenizacji. Oszczędna scenografia, która umożliwiła wyraźne rozróżnienie planów: przed i za półprzezroczystą, częściowo obrotową ścianą, dopełniana była przez projekcję. Ruch aktorów i ich wzajemne – także międzypokoleniowe – interakcje utrzymywały uwagę widza przez cały czas, a pomysł, aby ten sam monolog prowadzony był przez dwie aktorki moim zdaniem sprawdził się bardzo dobrze. Atrakcję mogła stanowić muzyka na żywo (Dominika Korzeniecka), choć perkusja chwilami była trochę za głośna, a według Eli chwilami także irytująca.
Całość mogła dostarczyć wrażeń i skłonić do refleksji. U części widzów wzbudziła nawet zachwyt – wstanie do braw części widowni wydawało się szczere. Zaawansowane stażem pary mogły się w tym spektaklu poniekąd przejrzeć: zobaczyć jakieś aspekty własnej relacji w tych, które odtwarzali aktorzy. My jednak, choć sporo o tym spektaklu rozmawialiśmy w drodze na (dawny) Plac Czerwony, nie znaleźliśmy nic, co poruszyłoby nas do głębi. Może zbyt wiele oczekiwaliśmy?