„Dzieje grzechu” Stefana Żeromskiego w reż. Wojciecha Rodaka w Narodowym Starym Teatrze. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Mamy oto na początku romans co się zowie, przychodzi mężczyzna do kobiety, i – wynajmuje odeń za 15 rubli pokój. Ha! Ale my przecież wiemy, że ich relacja nie będzie miała charakteru stricte nieruchomościowego, prawda? I istotnie, ów melodramat na naszych oczach w pył nieledwie się obraca… Nasze – jak się na pierwszy rzut oka wydaje - przerysowane bohaterki i ich takoż przerysowani partnerzy zdają się być w którymś momencie kompletnie pogubieni w drodze, której zaczątkiem było kobiece pożądanie, ów inkryminowany tytułowy - grzech. Jednak żadna z trzech Ew nie jest aż tak bezwolna, jak się może na początku wydawać.
Wybaczcie konstatację: to, o czym jest spektakl, właściwie nie ma znaczenia. Dla jednych będzie to opowieść o grzechu, dla innych o cnocie, o kobietach, o - mężczyznach, ktoś powie, że feministyczna, inny – że queerowa, ktoś zasugeruje, że to o Borowczyku, a inny, że Żeromski byłby zachwycony czy zdezorientowany. Że to o młodości, dorosłości, o – starzeniu się. Tak, tak, tak, ale to nie aż tak istotne. Bowiem… już nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałem spektakl, którego twórcy z takim wdziękiem, pasją (i nieprawdopodobnym talentem) udowadniają, że teatr może być wspaniałą zabawą, tworząc jednocześnie mądre, wciągające i poruszające przedstawienie.
Czapki z głów przed aktorami, szczególnie Ewami - Karoliną Staniec, Magdą Grąziowską i - Małgorzatą Gałkowską, której monolog o przemijaniu jest jedną z najlepszych, najbardziej przejmujących scen, jakie można teraz zobaczyć na w polskim teatrze. A Łukasz i Szczerbic (brawurowe role Szymona Czackiego i Stanisława Linowskiego), za każdym razem pojawiając się na scenie, wnosili w tę opowieść o pogmatwaniu ludzkiej natury pewien niesłychanie kuszący powiew dwuznaczności.
Zachwycające.