EN

31.03.2025, 15:20 Wersja do druku

Dużo wrzasku o nic

„Kwartet dla czterech aktorów” Bogusława Schaeffera w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Telewizji. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz na stronie AICT.

fot. Sylwia Penc/ TVP

Kolejny poniedziałek, więc i kolejna recenzja Grzegorza Ćwiertniewicza w ramach cyklu „Teatr na ekranie”. Tym razem o „Kwartecie dla czterech aktorów” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego.

Sztuka „Kwartet dla czterech aktorów” chyba już rzadziej kojarzy się z Bogusławem Schaefferem, jej autorem, a częściej z Mikołajem Grabowskim, jej dziewięciokrotnym adaptatorem. To, naturalnie, ironia, ale sporo w tym stwierdzeniu prawdy. Dotychczas po tekst wybitnego muzykologa, kompozytora i dramaturga reżyserzy sięgnęli blisko dwadzieścia razy. Prym, jak łatwo ustalić, wiedzie Grabowski. Polska prapremiera „Kwartetu…” odbyła się prawie przed półwieczem, podczas koncertu Zespołu MW2 w Związku Polskich Artystów Plastyków w Łodzi. Warto nadmienić, że z krakowskim zespołem założonym przez Andrzeja Kaczyńskiego przez wiele lat ściśle współpracował sam Schaeffer. W obsadzie przedstawienia znaleźli się wówczas Mikołaj Grabowski, Andrzej Grabowski, Jan Peszek i Andrzej Kierc. Dla Andrzeja Grabowskiego i Jana Peszka również nie będzie to jednorazowe spotkanie z tą partyturą, bo to nią staje się w tym przypadku tekst sztuki. Trzy lata później Grabowski wystawił „Kwartet” w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi, angażując między innymi Jacka Chmielnika, następnie w Teatrach: Polskim w Poznaniu, im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, im. Wilama Horzycy w Toruniu, Szwedzka 2/4 w Warszawie, STU w Krakowie (sic!), IMKA w Warszawie i Polskim w Szczecinie (pod tytułem „Komedianci”).

Dwukrotnie Grabowski wyreżyserował sztukę dla Teatru Telewizji. Pierwszy raz – na początku lat dziewięćdziesiątych. W przedstawieniu, poza reżyserem, wystąpili ponownie Andrzej Grabowski i Jan Peszek. Dołączył do nich Jan Frycz. Drugi raz – po trzydziestu trzech latach. Premiera spektaklu, w tej samej obsadzie, odbyła się przed dwoma tygodniami. Nie zawsze każda kolejna część filmu gwarantuje tak ogromny sukces, jaki przyniosła część pierwsza. Tak też zdarza się i w teatrze, tyle że dotyczy to każdej kolejnej adaptacji. Można odnieść wrażenie, że podobny los spotyka najnowszą adaptację Grabowskiego. Zdaje się, że na skutek nader bliskiego zżycia się ze sztuką Schaeffera, stracił czujność, dał się ponieść brawurze, uległ pokusie nowych czasów i chęci przypodobania się niewybrednej grupie widzów. Może będzie w tym stwierdzeniu nieco przesady, ale zaryzykuję – skompromitował tę sztukę, uciekając się, być może nieświadomie, do konwencji niewymagającego kabaretu. Chyba że celem było ukazanie, jak bardzo trzeba obniżać poziom kultury, dostosowując się do pragnącej rozrywki publiczności i jakim figlarzem musi być aktor, by trwać, by grać, by chciano go oglądać. Jeśli tak, to spojrzenie takie uznać należałoby za jednowymiarowe, a więc i niewiarygodne. Wielu aktorów to wciąż kapłani teatru, którzy nie decydują się na udział w wątpliwych przedsięwzięciach, przynoszących szybki zysk. Jeśli miałoby to być jego ostatnie spotkanie z tym tekstem, to obawiam się, że może nie zapisać się nim w historii teatru polskiego jako wybitny interpretator Schaeffera. Nie wystarczy bowiem pijarowe zachwalanie i promowanie przedstawienia czy nieprzemyślane szafowanie wyświechtanym nieco określeniem „arcydzieło” (ze względu na obsadę). Wyznacznikiem przestała być również teatralna publiczność, która wstaje do owacji już niemalże po każdym spektaklu, czyniąc to raczej z grzeczności i zachwytu nad teatralnymi nazwiskami, nie zaś ze względu na meritum. O wybitności można mówić wtedy, kiedy coś wybija się ponad przeciętność. Przedstawieniu Grabowskiego do nadzwyczajności zabrakło niemało.

„Kwartet dla czterech aktorów” jest sztuką pozornie komiczną. W gruncie rzeczy to poważne studium kondycji artysty, ukazujące perypetie twórców, poszukujących ideału sztuki i formy, która w konsekwencji miałaby zadowolić ich wszystkich. Poszukiwanie nie może zakończyć się sukcesem, gdyż niebywale trudno zadowolić gusta wszystkich, zważywszy choćby na różne poziomy ambicji. Artyści nie mogą się więc porozumieć. W przypadku przedstawienia Grabowskiego widz otrzymuje raczej odpowiedź na pytanie, w jaki sposób obłaskawić niewyrafinowaną publiczność. Wystarczy zapodać jej spektakl satyryczny, utrzymany w kabaretowym tonie, koniecznie doprawiony wywołującymi salwy śmiechu wulgaryzmami. Jeśli to miałaby być diagnoza, to budząca grozę. „W „Kwartecie…” zresztą wypowiedziany z gracją „pierdolec” wywołał na widowni niemały entuzjazm. Spektakl Grabowskiego traktuje o aktorach jako tych, którzy odgrywają czy ładniej – odzwierciedlają rzeczywistość, używając odpowiednich środków, a także o ich osobistych wyobrażeniach o zawodzie. To wyobrażenie konfrontuje się wyraźnie z codziennymi okolicznościami (otaczającym światem). Widz ma do czynienia, tak samo, jak i w pierwszej adaptacji telewizyjnej, o czym już wspomniałem, z improwizacją aktorską na podstawie partytury. Ta nieprzewidywalność ma być dla publiczności najbardziej emocjonująca – nie ma pewności, co zadzieje się za chwilę. Improwizacja polega na tworzeniu dzieła bez przygotowania i dokonuje się ona zazwyczaj w obecności słuchaczy. Tylko z nimi ma sens, bo i na nich ma oddziaływać. We współczesnym teatrze stosuje się ją już raczej rzadko i to jako element warsztatów lub prób. Zaznaczmy, że dała jednak początek takim gatunkom jak teatr improwizowany czy stand-up comedy. W każdym razie i w realizacji Grabowskiego stała się ona głównym celem. Podobnie jak w romantyzmie miała czy ma charakter ekstatyczno-transowy. Oznacza to tyle, że improwizujący artysta staje się medium. Przez nie dochodzi do głosu jego geniusz. Nie można mieć wątpliwości, że i tym razem widzowie obcowali z aktorami-geniuszami, zwłaszcza jeśli myślimy o Janie Peszku czy Janie Fryczu. Obaj są aktorami-myślicielami, kontemplującymi, tworzącymi swoje role pod natchnieniem i w uniesieniu, powołując w efekcie do życia autentyczne kreacje. Pomimo tego geniuszu i maestrii aktorskiej (techniki), zabrakło siły fatalnej, która miałaby widza uwieść. Co zawiodło? Powtarzalność, pomimo formy? Rutyna? Dlaczego tacy wirtuozi wyszli na scenę, nie mając w zanadrzu myśli, z którą mogliby zostawić tych, którzy zdecydowali się ich posłuchać?

Rzecz rozgrywa się na czarnej kwadratowej scenie, obramowanej ledowymi światłami. Cztery czarne krzesła to zarówno elementy dekoracji, jak i przedmioty teatralne (rekwizyty). To wszystko. Ważny ma być aktor, a najważniejsze – słowo. W przedstawieniu działań aktorskich jest wiele. Aktorzy śpiewają, uprawiają akrobatykę (pozazdrościć Janowi Peszkowi kondycji – „Ale skoczył!”), wygłaszają monologi, śpiewają, rozważają, wypowiadają dialogi, recytują (Mikołaj Grabowski przebija się z „Inwokacją”). Dzieje się dużo, ale kolejne sceny nie przynoszą refleksji. Można się uśmiechnąć, wszak momentów podszytych humorem nie brakuje. Intryguje nawet eksponowana nader często dziwaczność. Sprawdziła się konwencja groteski, eksponująca w tym przypadku dwa pierwiastki przeciwstawne: tragizm i komizm. Inteligentni widzowie mogli zachwycić się grą słów, na której opartych zostało wiele wypowiedzi. Szczególnie interesujący okazał się duet Mikołaj Grabowski i Jan Peszek – zasługujące na uznanie wyczucie słowa i budzący podziw sceniczny refleks. Frycz natomiast po raz kolejny dowiódł, że potrafi po mistrzowsku budować postaci o skrajnych emocjach, balansujących pomiędzy mocą a niemocą. Widz przygląda się luźnemu zbiorowi scen, najczęściej o prześmiewczym charakterze, choć ta prześmiewczość to atak obronny. Dzieje się w myśl zasady – o poważnych sprawach lepiej mówić w sposób zabawny. Aktorzy nawiązują interakcje z widownią (rzecz dzieje się w Teatrze STU). Niektóre zachowania mogą widzów krępować – jak na przykład zaglądanie do damskich torebek. Próbują aktorzy obśmiać stereotypy („W trampkach do teatru?”). Bawią się aluzjami, dotyczącymi ich ról: „Kiepskie jadło”, „Frycz: wyjazdy integracyjne” czy sprzecznościami: „Bezpieczne linie lotnicze PESZEK”. Scena z zabawami językowymi ożywia spektakl. Jest jedną z nielicznych, która nie nudzi. Oczywiście, dużo w wypowiedziach dystansu – zgoda na przemijanie, traktowana z przymrużeniem oka poprawność polityczna, ośmieszanie głupich i infantylnych tekstów czy nowomody gazetowej i telewizyjnej. Kpią sobie aktorzy z okraszania metaforycznością wszystkiego, co ma brzmieć dumnie, poważnie i w konsekwencji niezrozumiale. Doskonale obrazuje to metafora losu ludzkiego. Ujawniają przy tym skłonność ludzi do nadinterpretacji i usilnego objaśniania. Potwierdza to scena, w której Jan Frycz i Andrzej Grabowski odgrywają rozmowę u dyrektora – nadużywanie skrótów czy pustosłowia. Tak naprawdę nie chodzi o to, by się porozumieć, ale by każdy powiedział swoje. Pojawiają się wspomnienia z przeszłości – i zabawne, i wzruszające, i dojmujące, a także rozważania o kondycji człowieka. „Ludzie wszystko potrafią zasrać” – to jedna z puent. Bezpardonowa, ale prawdziwa. Sportretowani zostali żywi ludzie, bez pudru. Część społeczeństwa potrafi zachować zdrowy stosunek do rzeczywistości – nic nie przychodzi bez bólu. I jeszcze gorzka refleksja – zamaskować można wszystko, ale też i wszystko się wyda. A tak w ogóle, to świat przestaje mieć sens.

Nie ulega wątpliwości, że w spektaklu zostało zaprezentowane aktorstwo najwyższej próby. To z jednej strony powód do zadowolenia, z drugiej do smutku, gdyż energia aktorów została spożytkowana nadaremno. Trudno o przesłanie, o głębszy sens. Ot, popis aktorskich możliwości. Znakomita rozrywka dla artystów, którzy mają świadomość swojej wielkości, ale na boku śmieją się z napuszenia. Ta świetna zabawa była obskurna wobec publiczności. Kokieteryjne stwierdzenie staje się faktem. Najważniejsza jest intencja. Jeśli to prawda, nie da się jej wskazać. To zrozumiałe, że w przypadku improwizacji nie można mówić o błędach. Wszystko w tej formie można przekuć w atut. To bardzo bezpieczny wybór. Dużo w „Kwartecie…” wrzasku o nic. Dużo kpiny, ale niewiele mądrości w zamian. Nie udało się zbudować pożądanego napięcia, a uważne śledzenie płynącego potoku słów przyniosło raczej rozczarowanie niż ubogaciło. Co pozostaje po artyście, kiedy przejdzie przez formę? Co jest aktorską misją? No i kim właściwie artysta? Te pytania pozostały bez odpowiedzi. Na szczęście.

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki, autor książek: „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, (2015) i „Grażyna Barszczewska. Amantka z pieprzem” (2019) oraz wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji, artykułów o tematyce teatralnej. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC), a także do Kapituły Nagrody im. S. Treugutta przyznawanej przez PSMSKT (AICT/IATC) za osiągnięcia w Teatrze Telewizji. Zasiada w jury festiwali i przeglądów teatrów młodzieżowych, a także w radach teatralnych i muzealnych. Publikuje m.in. w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Odrze”, „Presto”, „Przeglądzie” i w „Yoricku”, a także w kilku wortalach kulturalnych; zainicjował autorski cykl „teatr na ekranie”; mieszka we Wrocławiu.

Tytuł oryginalny

Dużo wrzasku o nic. „Kwartet dla czterech aktorów” w Teatrze Telewizji

Źródło:

AICT
Link do źródła

Autor:

Grzegorz Ćwiertniewicz

Data publikacji oryginału:

31.03.2025