„Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Uwielbiam spektakle, w które najpierw łapią się widzowie, a na końcu twórcy. „Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły z Łaźni Nowej należy właśnie do tej kategorii. Efekt jest znakomity w obu przypadkach, w pierwszym frajdę mają widzowie, w drugim – krytyk zachwycony tym, że teatr – cudowna maszyna do mielenia prawdy i rzeczywistości – jeszcze raz pokazał swoją potęgę, zniekształcając nieco przekaz twórców, a może nie zniekształcając, tylko pokazując go w krzywym zwierciadle. Zobaczmy, jak to się dzieje.
Pomysł na ten spektakl nie jest wyszukany: oto jesteśmy w piekle, do którego wbrew swojej wierze (a właściwie niewierze) trafia Bobby Henderson (Jan Jurkowski), założyciel i przywódca Kościoła Latającego Potwora Spaghetti czyli rzeczywistej instytucji, którą ten amerykański fizyk ateista powołał, żeby z jednej strony ośmieszyć, a więc i podważyć pozycję wielkich systemów religijnych w społeczeństwach, z drugiej – sprawdzić, czy demokratyczne państwa prawa rzeczywiście traktują jednakowo wszystkie wyznania i organizacje religijne. Mateusz Pakuła jest przewrotny, piekło bowiem, które mamy wraz z Bobbym przyjemność eksplorować, wygląda po pierwsze na miejsce z jego wyobrażeń, a więc w gruncie rzeczy staje jego parodią, po drugie – za przedmiot tej parodii obiera sobie jego chrześcijańską wizję, co jest zabiegiem słusznym, bo umożliwiającym zaangażowanie widzów i znalezienie z nimi wspólnego języka. Żyjemy wszak w państwie, w którym religia katolicka odgrywa wiodącą rolę. Ów Henderson oczywiście przeżywa szok, ale jako ateista, a więc i realista, szybko się w rzeczywistości tego miejsca odnajduje. Odkrywa oczywiście to, co już dawno podejrzewa (bo przecież to jego jaźń kreuje rzeczywistość), a więc lekką dysfunkcję zarówno samego piekła, jak i zaludniających je figur: Szatana (Szymon Mysłakowski), Jezusa (Zuzanna Skolias-Pakuła) i Ducha Świętego (Emose Uhunmwangho), przekładającą się tu na obraz miejsca, które łatwo można opuścić, bo przecież nic, ale to nic nie może zatrzymać w nim osoby, która w owo miejsce po prostu nie wierzy. Bohater strzela więc podniosły i nader poważny monolog o wyższości nauki nad religią, pokonuje Szatana w breakdance’owym pojedynku i ucieka, wyprowadzając nas, widzów, zarówno z mroków piekła, jak i z naszych własnych, napakowanych religią od małego głów. Żeby to było takie proste! Oczywiście publiczność w przeważającej części szaleje ze szczęścia, spektakl bowiem jest lekki, śmieszny i znakomicie zagrany. I tu właściwie należałoby postawić kropkę, ale jest jeszcze kwestia opowieści, w obrębie której teatr płata Pakule małego figla.
Jak powszechnie wiadomo, każda religia handluje przede wszystkim opowieściami, zazwyczaj o bogach, prorokach, świętych czy życiu wiecznym, na które musimy zasłużyć albo zapracować. Bobby Henderson, powołując do życia swoją antyreligię, również wykreował opowieść, z tym tylko, że jej absurdalność połączona z idiotyzmem miała nam pokazać, jak niewiele różni opowieści, w które wierzymy i zgodnie z którymi żyjemy, od tych kompletnie wymyślonych od czapy. Zwracając naszą uwagę na oczywisty fakt, że każda z tych opowieści wymyślona została przez człowieka, Henderson odebrał swojej własnej siłę, słusznie obnażając manipulacyjny charakter samego aktu opowiadania. Pakuła to zauważa, do jakiegoś momentu podążając skrupulatnie za swoim bohaterem. Nagle jednak tę jego ideę porzuca, każąc mu stanąć przed nami i wygłosić pogadankę. Co więcej, owa pogadanka wydaje się głównym celem spektaklu, objawionym nam dodatkowo expressis verbis, jakby autor tekstu i reżyser nie wierzył, że jego komunikat się przez czwartą scenę przeniesie. I to są właśnie sidła, w które teatr złapał Pakułę: jeśli jawnie na kilku poziomach deprecjonuje się i podważa sens opowiadania, to jak mam pójść za narracją Hendersona, a w konsekwencji i za teatralną – najpodlejszą jeśli chodzi o prawdę – narracją Pakuły. Wiadomo przecież od razu, że obaj manipulują…
Efekt tego jest jeden: spektakl jest istnym szaleństwem dla tych, co myślą jak Henderson i Pakuła, ale do tez przez nich lansowanych nie przekona nikogo. Sądząc zresztą po reakcji publiczności, nie musi, bo na moim spektaklu właściwie tylko jedna widzka była totalnie na to, co działo się na scenie zamknięta od początku do końca (nawet jej trochę współczułem). Reszta łapała w lot żarty, rechotała, szalała po spektaklu, wiwatując i bijąc brawo na stojąco. Jeśli chodziło Pakule tylko o zbudowanie wspólnoty i policzenie szabel, daję 10 na 10. Jeśli o coś więcej, barometer’s getting low.
Przy okazji „Jak nie zabiłem swojego ojca” pisałem o świadomym/nieświadomym korzystaniu przez Mateusza Pakułę ze średniowiecznego teatru liturgicznego. Tu jest podobnie. Bo czymże w gruncie rzeczy jest ten spektakl jeśli nie frywolną wersją jednej ze scen z „Historyji o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka, w której Chrystus zmartwychwstając i udając się do nieba, odwiedza piekło, żeby uwolnić Ojców Kościoła. Przyjemne to doświadczenie, widz bowiem w tym spektaklu może się poczuć jak ojciec kościoła Latającego Potwora Spaghetti, uwalniany przez Hendersona w drodze do nieba. To co, Henderson to jednak prorok, prawdziwy?
Przyznać trzeba, że zrobione jest to znakomicie! Aktorzy wspaniali, grają to, co już wypróbowali u Pakuły kiedy indziej, zwłaszcza Szymon Mysłakowski i Emose Uhunmwangho. A jak wiadomo, najbardziej lubimy to, co dobrze znamy. Bierzcie zatem i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem spaghetti moje!