„Fabryka Absolutu” wg Karela Čapka w reż. Judyty Berłowskiej w Teatrze Polskim im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy. Pisze Jarosław Reszka w „Expressie Bydgoskim”.
„Wprowadzamy ultra-szybką i ultra-wygodną, zasilana karburatorem windę na rondzie Jagiellonów” - donosi z pierwszej strony „Przyjaciel Ludu” w edycji bydgoskiej z 9 maja.
„Przyjaciel Ludu” to gazeta - jednodniówka wydana przez Teatr Polski w Bydgoszczy z datą premiery „Fabryki Absolutu” według powieści Karela Čapka w reżyserii Justyny Berłowskiej.
Jesteśmy w teatrze, ale teatr jest w knajpie, a dokładniej w klubie z wyszynkiem. Na trzy pierwsze spektakle „Fabryki Absolutu” teatr przeniósł się bowiem do „Mózgu”. Teatr w knajpie? Do czeskiej kultury to pasuje. A i bydgoski klub powstał przed ponad 30 laty pod pełną nazwą ”Mózg, Fabryka Rzeźb Gadających Ze Sobą”. Spektakl będzie zresztą wędrował po mieście. Jego następna stacja to Collegium Copernicanum UKW. Miejsce też będzie pasowało do „Fabryki Absolutu”.
Historia dziwnej maszyny, która tak zmieniła świat, że postawiła go na krawędzi zagłady, była powieściowym debiutem 32-letniego Čapka. To utwór oparty na genialnym pomyśle i po części napisany z fantastyczną swadą, ale, jak to często z debiutami bywa, w niektórych fragmentach nużący, bo przegadany. Zadaniem reżyserki i Amadeusza Nosala, adaptatora i dramaturga, było zatem powściągnięcie czeskiego autora w filozoficzno-moralizatorskich zapędach i przełożenie kaskady słów płynących od powieściowego narratora na zwięzłe dialogi. Czy to się udało? Wobec przygotowanego widza, czyli takiego, który czytał Čapka, na pewno tak. Ale czy wobec pozostałych? Tu mam wątpliwości.
Wątpliwości dotyczą zwłaszcza sposobu artykulacji podstawowego przesłania powieści „Fabryka Absolutu”. Čapek przestrzega w niej, że wprawdzie niedobór jest zły, lecz nadmiar może być jeszcze gorszy - i to zarazem nadmiar w sferze duchowej, jak i materialnej. W scenicznej wersji „Fabryki Absolutu” pojawia się wprawdzie swego rodzaju przypowieść o fabryce ćwieczków, która staje się zagrożeniem, gdy ćwieczki wypluwane są z maszyn bez przerwy, bez zamówień na nie i bez środków dystrybucji gór towaru. Trudniej jednak zrozumieć zagrożenie nadmiaru wartości transcendentnych. Owszem, na scenie obserwujemy dobrze zagraną przez Pawła L. Gilewskiego i Marcina Zawodzińskiego dosłowną bitwę o rząd dusz pomiędzy głowami dwóch minikościołów - tego założonego na bagrownicy na Wełtawie i tego spod karuzeli w lunaparku. Następnie mamy pokazany w konwencji teatru lalek polityczny szczyt na oceanicznej wysepce St. Kilda, który nie doprowadzi do zbliżenia pomiędzy mocarstwami.
A potem? Potem niestety słabo wybrzmiewa wojna światowa jako wynik religijno-kulturowego zaślepienia. I przede wszystkim, w teatralnej wersji brak happy endu. Brak nauki i nadziei płynącej z powrotu do dawnego braterstwa i tolerancji - przy kuflu piwa i dobrej zakąsce. Czyżby Polacy, w przeciwieństwie do Czechów, takiego finału krwawej wojny nie mogli zaakceptować?
W powieści Čapka brak wyrazistych postaci kobiecych (może poza świętą Elen, nawróconą dzięki karburatorowi córką kapitalisty, która posiadła straszny dla prezesa Bondy'ego dar czytania ludzkich myśli). Elen jednak w teatrze nie zobaczymy, mimo że w pięcioosobowej obsadzie aktorskiej dominują kobiety. Paweł L. Gilewski i Marcin Zawodziński komfortowo wcielili się przede wszystkim w dwie główne role męskie - wynalazcy karburatora inżyniera Marka i pragnącego zbić na tym wynalazku fortunę G.H. Bondy'ego - prezesa firmy MEAS. Trzem paniom na scenie przypadła zaś rola... Absolutu, czyli produktu nieco nadmiarowego.Dagmara Mrowiec-Matuszak nadwyżkę energii wykorzystuje do napędzania roweru pozbawionego łańcucha. Michalina Rodak już to snuje się po scenie w stroju Łuczniczki, już to wskakuje w szlafrok bydgoskiej pani Dulskiej (ni w ząb nie rozumiem pomysłu reżyserki na tę rolę). Wreszcie Emilia Piech najczęściej jest tu redaktorką lokalnej gazety - nieco obłudną, co akurat jako stary dziennikarz rozumiem doskonale.
Niemal całą scenografię pomysłu Joanny Załęskiej tworzy zamknięty w okrąg tor kolejowy, po którym jeżdżą wynalazki kojarzące się z początkiem XX wieku. W środku torowiska tkwi duży kamień. Być może filozoficzny, ale wobec tego, co zobaczyłem w „Mózgu”, głowy za to bym nie dał.