EN

30.08.2021, 15:44 Wersja do druku

Dla Łukasza Simlata aktorstwo jest narkotykiem

Początkowo grał głównie czarne charaktery. Z czasem odkrył jednak u siebie komediowy talent. To właśnie takie występy najbardziej go teraz cieszą. Pisze Paweł Gzyl w Nowej Trybunie Opolskiej.

fot. mat. Filmu Polskiego

ŁUKASZ SIMLAT

Aktor teatralny, kinowy i telewizyjny. Urodził się w 1977 roku. Jest absolwentem II Liceum Ogólnokształcącego w Sosnowcu. Przez dwa lata uczęszczał do studia aktorskiego Art-Play Doroty Pomykały i Danuty Owczarek w Katowicach. W 2000 ukończył studia w Akademii Teatralnej w Warszawie - ale bez dyplomu. Od 3 grudnia 2007 jest etatowym aktorem warszawskiego Teatru Powszechnego. Pięć lat później został członkiem zespołu artystycznego Teatru Studio w Warszawie, w którym występował do 2018 roku. W telewizji zadebiutował w serialu „Dom". Prawdziwą karierę rozpoczął od nominacji do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za rolę w filmie „Kochankowie z Marony". Medialną popularność przyniósł mu występ w telewizyjnym serialu „Brzydula". Zdobył dwie nagrody aktorskie na festiwalu w Gdyni za drugoplanowe role w filmach „Zjednoczone Stany Miłości" i „Amok". Zobaczymy go w filmach „Furioza", „Broad Peak" i „Król dopalaczy".

Sam jest miłośnikiem seriali, nic więc dziwnego, że chętnie występuje w polskich produkcjach tego rodzaju. Oglądamy go więc na małym ekranie w „Rojst'97", ale przede wszystkim w „Brzyduli". I to właśnie rola księgowego Adama Turka przysporzyła mu najwięcej sympatii. Potrafi jednak również zagrać skomplikowaną psychologicznie rolę - jak choćby umierającego na nowotwór mężczyzny w „Śniegu już nigdy nie będzie". Nic dziwnego: aktorstwo to dla niego ciągle nowe wyzwania.

- Kiedy zaczynałem, myślałem tylko, że to będzie przygoda. I to związana z lataniem, bo w tym zawodzie fruwasz. To się zdarza rzadko, ale jak już się pofrunie, to uskrzydla człowieka na kolejne lata. Ale to kapryśny zawód. Sposoby narracji i kodowania efektu w teatrze, filmie czy w serialu zmieniają się ciągle i trzeba za tym nadążać - mówi w „Elle".

Nigdy nie poznał swego ojca, bo ten odszedł jeszcze przed jego urodzeniem i nie utrzymywał kontaktu z bliskimi. O wychowanie małego Łukasza dbała więc samotna matka. W tej sytuacji chłopiec musiał szybko przejąć domowe obowiązki mężczyzny. I nie chodziło tu tylko o zakupy i sprzątanie. Kiedy miał dziesięć lat... naprawił mamie zepsutego „malucha". Ojca zastąpił Łukaszowi dziadek, który przeżył dwie wojny i miał co opowiadać wnuczkowi.

Kiedy chłopak zdał do liceum, zakumplował się z kolegami, którzy byli wielbicielami żeglowania na Mazurach. Kiedy zabrali go z sobą, rozkochał się w tym sporcie. Chociaż nie miał jeszcze uprawnień, wypłynął raz z kilkoma znajomymi na jezioro Niegocin. Tam zastał go biały szkwał. Nie dał jednak po sobie poznać, że się boi i stanął na wysokości zadania: doprowadził bezpiecznie łódkę do brzegu.

Również w liceum odkrył u siebie pasję do aktorstwa. Zobaczył w telewizji duet Wojciech Mann-Krzysztof Materna i pomyślał: „Też tak chcę". Zapisał się więc na kurs do studia aktorskiego Art-Play, które prowadziła Dorota Pomykała i Danuta Owczarek w Katowicach. Mama początkowo była zaskoczona pomysłem syna, ale kiedy zobaczyła, że jest autentycznie zaangażowany, zaczęło go szczerze wspierać. Chłopak przygotował się na piątkę i zdał do warszawskiej akademii teatralnej za pierwszym razem.

- Przez cztery lata szkoły byłem zamknięty w jakimś kloszu, nie poznałem miasta, żyłem nakręcony z zachwytu, w jakiej ja jestem szkole! Cztery lata z zajebistymi ludźmi. Chłonąłem życie, miałem wielkie szczęście, że ktoś mądry uczył mnie nie tylko warsztatu, ale przede wszystkim myślenia o drugim człowieku i o świecie -tłumaczy w „Elle".

Zderzenie wyniesionych ze szkoły wyobrażeń o aktorstwie z twardą rzeczywistością zawodu było dla niego bolesne. Kiedy koledzy i koleżanki zaczynali robić kariery w kinie i telewizji, on odbijał się od kolejnych drzwi. Dlatego musiał dorabiać różnymi chałturami: występował na dniach miast, reklamował różne produkty i rozdawał cukierki w metrze. W końcu udało mu się zainteresować sobą kilka warszawskich teatrów. Tam posmakował prawdziwego aktorstwa.

- Łaknę tej właśnie niewiadomej - co się wydarzy podczas spektaklu, co się popsuje. Tu nie można powiedzieć „stop". Zawód ten jest narkotykiem. Łaknę adrenaliny, ponieważ każdy dzień jest inny. Nigdy nie będzie takiego samego wieczoru, takiej samej sceny, nigdy nie jesteśmy w tej samej kondycji. Teatr jest u mnie na pierwszym miejscu - podkreśla w serwisie internetowym Tylko Toruń.

Choć był zakochany w teatrze, nie zrezygnował z podboju kina i telewizji. Kiedy trafił na jeden dzień zdjęciowy na plan serialu „Boża podszewka", tak spodobał się Izabeli Cywińskiej, że reżyserka powierzyła mu sporą rolę w filmie „Kochankowie z Marony". Kolejne ciekawe postacie młody aktor stworzył we „Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Marka Koterskiego i „Zjednoczone stany miłości" Tomasza Wasilewskiego. Za występ w tym drugim obrazie dostał prestiżową nagrodę na festiwalu w Gdyni.

- Jeśli czytając jakiś materiał otwieram sobie świat, który składa się w jakąś całość, widzę potencjał, mam bohatera, nad którym warto się pokłonić, albo jest szansa tak jakoś go złamać, by był ciekawy i przyciągał uwagę widza, to przyjmuję rolę. Ale też nie należę do osób, które mogą przebierać w scenariuszach, nie należę do aktorów, którzy mogą pozwalać sobie na zbytnie odrzucanie - twierdzi w serwisie Na Ekranie.

Choć aktorstwo zmusiło go, żeby zamieszkał w Warszawie, ciągle nie czuje się tam dobrze. Męczy go pęd za sukcesami, jaki mają we krwi mieszkańcy stolicy, nie ciągnie go do świata celebrytów. Nic więc dziwnego, że chadza własnymi drogami. Czasem wsiada w samochód i jedzie na Mazury, gdzie zatrzymuje się w jakimś małym miasteczku, by usiąść na ławeczce na rynku i poobserwować zwykłych ludzi. Chętnie wraca też do Sosnowca, by spotkać się ze szkolnymi kolegami.

- Reset jest mi potrzebny, muszę od czasu do czasu spauzować. Po takim secie zdjęć do czterech filmów i premierze w teatrze byłem odmóżdżonym zombie. I jak miałbym zacząć robić nowy film, to bym chyba kogoś zamordował. Najchętniej wyjechałbym gdzieś na pół roku - śmieje się w „Elle".

Niektórzy uważają, że jest trudny we współpracy. Ale to dlatego, że wymaga nie tylko od siebie, ale i od innych. Gdy pracuje na planie, potrafi otwarcie skrytykować kolegę po fachu, który prześlizguje się po roli albo zwrócić uwagę reżyserowi, że dana scena wymaga kolejnego dubla. Mimo to ma w swoim dorobku niezliczoną ilość ról, ponieważ świetnie się sprawdza zarówno w dramatycznym, jak i w komediowym repertuarze.

- Rolą, z którą jestem kojarzony, wspominany i wiele życzliwości mnie z tego powodu spotkało, jest postać Adasia Turka z „Brzyduli". Bardzo hołubiłem sobie ten rodzaj pracy i zabawy na planie z samym sobą, takiego abstraktu i radykalności w poczuciu humoru. Czułem wówczas wolność i swobodę w budowaniu postaci na przestrzeni odcinków, reżyserowanych przez Wojtka Smarzowskiego - podsumowuje w serwisie Kultura Wokół Nas.

Prawie nic nie wiadomo o jego życiu prywatnym. W wolnych chwilach uprawia tenis i jeździ konno. Potrafi grać na gitarze i saksofonie. Ma pieska rasy York, ponieważ go nie uczula.

Tytuł oryginalny

Dla Łukasza Simlata aktorstwo jest narkotykiem

Źródło:

„Nowa Trybuna Opolska” nr 200

Autor:

Paweł Gzyl