EN

22.03.2021, 10:23 Wersja do druku

Demonologia ludowa

„Zimowla” Dominiki Słowik w Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info

fot. Bartek Barczyk

W miasteczku Cukrówka, zagubionym w beskidzkiej dolinie gdzieś w okolicach Wadowic (co pewnie nie jest bez znaczenia, bo rzecz zaczyna się w dniu śmierci Papieża Polaka) dzieją się dziwy niesłychane i cuda niewidy, a wszystkie zarazem jakoś zwyczajne, bo aż do przesady swojskie. Realizm to niby „magiczny”- bo to i córka (Magdalena Osińska) miejscowego krezusa (Wojciech Skibiński) biega po ulicach bez odzieży, i wróżbita w mieście praktykuje (Rafał Dziwisz), i objawiła się Niepokalana nad ojczyzny losem płacząca – ale kto wie, czy po prostu, jak mówi jedna z postaci, „rzeczywistość nie może tu zapuścić korzeni”. Nie magia jednak za to odpowiada, lecz obyczaj. Rzeczywistość ma się bowiem w tej mieścinie aż nadto rzeczowo.

Obywatele miasteczka jawią się równie mali jak osada, którą zamieszkują, i jednako niedorośli do oświeconej Europy, jak niedojrzały jest naród, którego są częścią. Bo oczywiście mieszkańcy Cukrówki mieszkają w całej Polsce, w jej współczesności i w jej przeszłości. Małość, malizna, małostkowość, a na dodatek małpiarstwo i malkontenctwo to cechy Polaczków-szaraczków, którzy przetrwali oficjalną komunę naznaczoną klerykalną codziennością, a teraz dorabiają się albo bankrutują, jak to zwyczajnie bywa w kraju skazanym na nienormalność nawet w czasach boleśnie pospolitych, bo pozbawionych wyzwań na miarę niezdrowo rozbudzonych ambicji. 

Cwany księżulo ma oczywiście na koncie współpracę z ubecją (Feliks Szajnert), za to młodzi (Agnieszka Judycka, Marcin Kalisz), wychowani w przesądach zaćmiewających światło postępowej seksuologii są tak niewinni, że nie wiedzą, jak się do siebie dobrać. Katolicki zabobon na równi z astrologią i chiromancją oraz traumą niedawnej komunistycznej hipokryzji niewoli ich dusze urojonymi lękami przed tym, co niby już było, a przecież nie skończyło się na dobre, umysły zaś mami fantastycznymi rojeniami o tym, co być by mogło, ale na pewno nie tutaj. Znakomity pomysł dramaturgiczny – żeby bohaterem uczynić wspólnotę, nie eksponując żadnego ani żadnej z jej członków i członkiń, wspólnotę nie tyle żyjącą razem, co próbującą przetrwać gromadnie, wspólnotę na podobieństwo roju pszczół niezdolną funkcjonować jako społeczność indywiduów, a jedynie jako zbiorowy organizm – decyduje o tym, że w miejsce dramatu osób oglądamy coś w rodzaju narodowej śpiewogry i prowincjonalnego danse macabre; toczy się przed naszymi oczami jakiś obraz z Wesela albo uczestniczymy w zbiorowym szaleństwie współczesnych Krakowiaków (patrząc ku wschodowi) i Górali (spozierając na południe), którym pomieszały się romantyczne wilkołaki i świtezianki z kapitalistycznymi demonami możliwego Bogactwa i zmorami nieuchronnej Nędzy. Jeżeli czytać to jako diagnozę polskiej transformacji, przepoczwarzającej nas od archaiczności wprost do ponowoczesności (a o to chyba chodziło twórcom), to niewątpliwie tej przemiany problemem najbardziej palącym wydaje się nie przyszłość, lecz przeszłość – ciążąca swoją nieodpartą bezalternatywnością. Co też miałoby być treścią tego balastu polskiej wyobraźni?

fot. Bartek Barczyk

Oczywiście historia. Przemieniona w prymitywnie mityczną mentalność, zamiast krytycznie przepracowana, historyczna spuścizna narodu wciąga w bagniste bajoro na skraju ustronnej osady każdego jej mieszkańca nieco inaczej, ale z tym samym skutkiem. Oczywiście uda im się przeżyć, bo chroni ich „zimowla”, czyli owadzia forma hibernacji, polegająca na upartym ignorowaniu zdrowego pozytywistycznego światopoglądu, a w końcu i zdrowego rozsądku. Cukrowianie wegetują jako tako, niektórzy nawet całkiem wygodnie, bo… faktycznie na dnie tutejszego stawu leży nie ciało lokalnego ziomka, lecz przyjezdnego dociekliwego dziennikarza, który dowiedział się (choć i to nie jest pewne) za dużo; to jego corpus delicti tumani i przestrasza zasiedziałych w ludzkim ulu robotników i robotnice. Ale już nie królową roju… Tą bowiem okaże się sprytna, bo cyniczna, chociaż przedstawiana tu jako jedyna zdrowa na umyśle, biurokratka z poprzedniej epoki (Anna Tomaszewska); ona urządziła się najlepiej, bo we właściwym czasie (klęski swojej formacji) uniosła głowę na emigrację, do wymarzonej Kalifornii, skąd zresztą udaje jej się kontrolować (a może wręcz dyskretnie stymulować) całą tę awanturę z odzyskanym śmietnikiem, żeby na koniec wrócić tryumfalnie, sfrunąwszy z firmamentu niczym świecka zbawicielka, bezkompromisowa sędzina i ostateczna beneficjentka w jednej osobie. Królowa matka, babka założycielka, matriarchini królestwa pszczół zbiera więc miodek-urobek po tych szaleńcach niewydarzonych, po tych Polaczkach niedokształconych i bez najmniejszego zażenowania domaga się, żeby ją polubić. Niestety, daje się lubić, bo autorzy dramy zadbali, żeby starsza pani z Ameryki wydała się postacią najsympatyczniejszą. Atoli tylko za sprawą kontrastu wobec karykaturalnych, nawet jeżeli czasem wzbudzających pobłażliwą sympatię, drobnomieszczan z beskidzkiego ula.

Przywołuję wciąż tę pszczelą metaforę, gdyż wraca ona w spektaklu w postaci lejtmotywu, dosłownie nawet dźwiękowego: rojne brzęczenie słyszymy raz po raz, drażniący refren zrazu punktuje momenty napięcia, a w końcu wprowadza atmosferę hitchcockowskiej grozy permanentnej. Pszczoły są symbolem społeczności miasteczka: krążą nad jego mieszkańcami, ci zaś upatrują w nich fortuny lub zagłady, niezdolni przewidzieć, czy szlachetne owady ześlą im miód oszałamiającego bogactwa, czy zaszczepią w nich gorzki jad wypartych win. Pszczoły to bestialskie ale i podniebne odwzorowanie tubylczej gromady: plemienia doskonałych kolaborantów wzajemnych, żerującego na cmentarnych kwiatach i ciżby wymierzonych jeden w drugiego żądeł. Pszczoły były niegdyś własnością zmarłego księdza proboszcza, a ostatecznie przeszły na własność najpobożniejszej obywatelki Cukrówki (Agnieszka Przepiórska), która tą słodyczą handluje teraz na chwałę regionu, słynącego z przesłodzonej dewocji. Ale to nie pszczoły zadały śmiertelne pchnięcie dziennikarzowi z Krakowa, który przyjechał niegdyś do Zmornickiej Doliny, żeby zrobić reportaż o „cudzie stanowojennym”, czyli objawieniu się Najświętszej Panienki w płaczącym obrazie wiszącym w tutejszym kościele, jak się zresztą okaże autorstwa wspomnianej komunistki. 

Owo wydarzenie podwójne – cud maryjny i utonięcie reportera – jest do dziś najmocniej tkwiącym w pamięci Cukrowian wspomnieniem, wpływającym też na pokolenia niedoświadczone tamtym czasem, za to naznaczone traumą postpamięci. Do miasteczka przybywa tajemnicza dama (Wanda Skorny) – ni to pani prokurator, ni to dokumentalistka, a najpewniej wcielone sumienie. Ta nieco demoniczna postać poddaje każdego mieszkańca indywidualnej inwigilacji przed kamerą, co, jak łatwo się domyślić, prawy obywatel nie omieszka wykorzystać, aby siebie wybielić, a sąsiada oczernić. I tak toczy się ten rytuał, bo przecież nijakiego progresu w zahibernowanej harmonii stadnej spodziewać się nie można. Tu się toczy samo życie – nagie życie, usilnie wypierające świadomość zbrodni w imię fantazmatu bujnej wegetacji.


fot. Bartek Barczyk

Jakub Roszkowski, reżyser przedstawienia, atmosferę kołowrotu powtarzalnych zdarzeń podkreśla kompozycją ustalonych gestów, precyzyjnie przypisanych każdej postaci, nawrotami figur scenicznego ruchu, jednoznacznie karykaturalnym naznaczeniem charakterów, intencjonalnie groteskowym aktorstwem. I aktorzy radzą sobie z tym zadaniem znakomicie. Najwyraźniej w smak im taka klaunada, partytura pasaży sprawia, że mają się czego trzymać, partnerują sobie w precyzyjnie ustawionych duetach, tańczą, koziołkują, wymachują kończynami, tak że w sumie naprawdę tworzą zgraną zgraję, w której każdego należałoby wyróżnić taką samą czwórką z plusem. Machina działa bez zarzutu, manewrowanie ośmioosobowym organizmem na scenie nie pozostawia ani momentów martwych, ani miejsc pustych. Dzięki temu rytm przedstawienia wydaje się podporządkowany jakiejś zewnętrznej mocy, jakiemuś życiowemu fatalizmowi, który pozwala kukiełkowym figurom ludzkim, biegającym między tworami plastikowej natury i obiektami kiczowatej cywilizacji, nie wpadać na siebie, a nawet udatnie rozmijać się ze sobą. To dzięki tej właśnie społecznej harmonii Cukrowianie zdołają przetrwać dziejowe zawirowania. Widz wszakże dostaje zaledwie wirówkę numerków z absurdalnego kabaretu, które po półgodzinie będą nudzić, a spomiędzy wyginających się ciał wydobędzie się duchowa pustka, intelektualna zimna para teatralnego efekciarstwa – symptom niemocy już nie literackich figur, lecz twórców scenicznego wydarzenia, którzy nie zdołali zrobić kolejnego kroku na drodze krytycznej dekonstrukcji stereotypu. Chociaż… może taka monotonia to jest właśnie zamierzony efekt? Efekt przyjętej perspektywy… Nie przypadkiem przecież z dwóch bocznych telebimów pilnują wydarzeń: twarz Królowej Matki, jakiejś Wielkiej Towarzyszki Teściowej oraz nie wiedzieć czyje Oko, widzące wszystko z góry. To nie transcendentny Ktoś nas obserwuje, to anonimowy Punkt Widzenia patrzy – swojak, ale niepoczuwający się do solidarności z rojną gromadą. Przed tym Podglądem nic się nie ukryje, w Archiwum wszystko się zapisze. Żeby przypadkiem coś się nie zmieniło? Zmiana to przecież śmierć, skoro o prze-mianie nie ma co marzyć. Śpiewogra wysnuta z powieści Dominiki Słowik brzmi wesoło, nawet optymistycznie, ale wybrzmiewa ponurą beznadzieją na cokolwiek więcej – niż zawsze to samo.

Bo w kupie jest siła, a solidarność była chwilową iluzją, która mogła zagrozić przetrwaniu zbiorowego organizmu? Bo zamrożona wspólnota, którą łączy gromadnie wyznawany zabobon i pamięć o założycielskim mordzie, nie potrafi żyć inaczej niż żyła również przed wielką zmianą? Bo trwa i trwać będzie tylko dzięki swojej małości i rudymentarnym żądzom? Bo przezimowała chaotyczną komunę i dziki kapitalizm siłami natury uporządkowanego roju, dzięki pierwotnemu instynktowi, nie zaś dzięki wiarom, ideałom, przykładom i ambicjom? Nie, nie ma tutaj natrętnego ideologizowania, nawet rutynowe inteligenckie obśmianie polskiego prostaczka dozowane jest z odpowiednią dawką humoru, fraternizującego widza z bohaterami. Żadnych łatwych dowcipów politycznych, wszystko w ubezpieczającej możliwe reakcje ramie sztuczności i deziluzji, w znakomicie zaprojektowanej scenografii (Mirek Kaczmarek) rodem z chińskich marketów lub sklepów z artykułami po cztery złote. A przecież wymowa tego sprawnie skomponowanego cyrku, efektownie zagranego aktorskiego koncertu (bo są też piosenki i tańce) wydaje się jednoznaczna – polskość bywa nawet fajna w swojej przaśności, ale nie da się zaprzeczyć, że to przekwalifikowani na liberałów postaparatczycy znają nas lepiej niż tradycyjni księża. Toż widać gołym okiem, że tym pierwszym udało się skorzystać na cudownie objawionej im swobodzie, żeby sprawnie przejść z sukcesem od anarchii do konieczności, a ci drudzy zawrócili do zniewolonego zabobonem średniowiecza. Tyle, że to nie jest wniosek wyciągnięty z analizy politycznej, to demonologia ludowa na miarę dzieciaków z wielkiego miasta.

Tak oto jedyną wadą brawurowo wystawionej operetki na brechtowską modłę jest to, co chyba miało być jej główną zaletą – opowiedziana historia. Albo raczej: historia wygadana, wykrzyczana, wyśpiewana, ale niedopowiedziana komukolwiek do słuchu. Ot, jaskrawy obrazek dla świeckich dewotów. Jeśli jednak w teatrze forma i wystawa mają nam zastąpić myślenie, to czym różni się smak artystów od gustu małomiasteczkowej finansjery? Obawiam się, że tylko tym jednym – medialną siłą przekazu. Kiedy bowiem Historia dawkowana jest przez mikroporty, to dociera do widzów nie z różnorodnie ludzkich ust, lecz z niezmiennie jednego głośnika. A wówczas przestaje być wiarygodna jako nauczycielka życia, za to staje się śmieszna jako papuga publicystów.


fot. Bartek Barczyk

Zimowla na podstawie powieści Dominiki Słowik; adaptacja i reżyseria: Jakub Roszkowski; scenografia, kostiumy, światła: Mirek Kaczmarek; muzyka: Dominik Strycharski; ruch sceniczny: Maćko Prusak; współpraca dramaturgiczna: Dominika SłowikTeatr im. Słowackiego w Krakowie, Scena MOS. Premiera 12 marca 2021.

Tytuł oryginalny

Demonologia ludowa

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła