Była druga połowa czerwca 1991 roku. Mieszkaliśmy (Matuszewski+ Tomaszewicz, nowe kierownictwo Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze) w pokojach gościnnych na trzecim piętrze, na poddaszu Teatru. Tam też zapraszaliśmy naszych przyjezdnych gości po ich spektaklach. Przy pokojach gościnnych był rodzaj przechodniego saloniku dostępnego dla wszystkich mieszkańców piętra (więc raczej była to świetlica, niż salonik…), dwuskrzydłowe dni prowadziły na taras, z którego roztaczał się widok na deptak przed Teatrem (serce Zielonej Góry) i na dużą część winnego grodu.
Tego ciepłego czerwcowego wieczoru – po spektaklu „Kochanka” Pintera – siedzieliśmy już obydwaj z wykonawcami: panią Anną Majcher i Markiem Kondratem w „saloniku” na wygodnych kanapach za stołem i przed otwartymi na trasa drzwiami, popijaliśmy, co kto chciał, gdy nagle okazało się, że zaraz przyjedzie ekspres „Lubuszanin” z Warszawy i że trzeba z niego odebrać (jak przyrzekliśmy) wielką gwiazdę polskiej estrady panią Hankę Bielicką (1915 – 2006), która miała reżyserować w Lubuskim „Żonę pana ministra” i w niej grać. Przeprosiliśmy „na chwilę” obydwie warszawskie gwiazdy młodszego pokolenia i udaliśmy się czym prędzej na dworzec po legendę polskiego teatru.
Kiedy odbieraliśmy od eleganckiej i w nieodzownym kapeluszu pani Hani jej bagaż i witaliśmy się serdecznie – jeszcze na stopniach pociągu – przytuliła każdego na powitanie i jednocześnie obwąchała skrupulatnie, co wystarczyło, żeby zorientowała się, że wyszliśmy z zakrapianego przyjęcia – „Oj, zalatujecie, kochani!... – niby to pogroziła „synusiom” paluszkiem. Wsiedliśmy do taksówki, aby odwieźć panią Hanię do hotelu „Śródmiejskiego”, gdzie miała zakwaterowanie.
– Do jakiego hotelu! Najpierw do teatru – zawołała pani Hania. Dzielnie przebyła około stu stopni prowadzących na trzecie piętro, i tu już pani Hania – po serdecznym powitaniu z dużo młodszymi od siebie warszawskimi aktorami – szybko przejęła kierownictwo wieczoru. My najpierw – w niekłamanym szacunku i uwielbieniu dla wielkiej artystki - zaproponowaliśmy pani Hani powitalnego szampana.
– Szampana?! Dajcie mi kielicha! – odparła natychmiast. Tu ważne wyjaśnienie: pani Hania potrafiła od czasu do czasu wychylić mały kieliszeczek koniaku – to wszystko, nie była fanem mocnych trunków – z jednym jednak wyjątkiem: kiedy była po parogodzinnej podróży i obawiała się, że mogło ją „przewiać” w pociągu, co mogłoby skończyć się przeziębieniem.
– Dajcie mi kielicha! – powiedziała pani Hania po pięcioipółgodzinnej podróży „Lubuszaninem” i po wdrapaniu się po stu stopniach na trzecie piętro Teatru Lubuskiego. Po wypiciu jednym haustem swojej „medycyny”, pani Hania wzięła głęboki oddech, zachwyciła się powietrzem letniego zielonogórskiego wieczoru, stanęła przy kanapie niczym przy fortepianie, frontem do nas – czteroosobowej widowni – po momencie skupienia przeistoczyła się w jakąś inną postać i dała półgodzinny koncert, czyli popis Dziuni Pietrusińskiej, którą grała od dziesiątek lat po całym świecie. Wiedzieliśmy, że jest to dar od wielkiej artystki, jaki otrzymać mogą tylko wybrani. Wiedzieliśmy też, że artystka, która przez całe swoje dorosłe życie gra niemal co wieczór, spać nie pójdzie, jeśli nie zagra!