„Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Edward Jakiel w „Teatrologii.info".
Sukces! Tak jednym słowem można określić majową premierę Iwony, księżniczki Burgunda Witolda Gombrowicza w reżyserii dyrektora Teatru Wybrzeże w Gdańsku Adama Orzechowskiego.
Twórczość Gombrowicza ma w sobie różne pokłady semantyczne, w tym także ma to coś, czego nie tak łatwo się doszukać, zrozumieć, odczuć, przeżyć. Innymi słowy, można twórczość Gombrowicza znać, ale nie do końca ją rozumieć. Można czytać teksty pisarza, oglądać inscenizacje jego dramatów, ale nie dostrzegać jego chichotu i dystansowania się od tegoż chichotu – jednocześnie obecnego. Posługując się przykładem, można rzec, że z Gombrowiczem jest tak jak z hymnem narodowym, który w CK Dezerterzy każe się śpiewać wcielonym do wojska Austro-Węgier żołnierzom pochodzącym z różnych narodów. Jak pamiętamy z filmu: „oni hymn znają, ale nie umieją”. Podobnie z Gombrowiczem, można go znać, ale nie umieć – jakkolwiek owo „umieć” rozumieć. A ten, może dla niektórych, pokrętny wywód tu czynię, bo chcę podkreślić, że Orzechowski, wraz z zespołem aktorskim realizującym premierowe przedstawienie Iwony…, perfekcyjnie dowiódł, że Gombrowicza zna i Gombrowicza umie. Doskonale go wyczuwa, perfekcyjnie przekazuje jego tekst i kontekst tego tekstu i wreszcie wyczuwa semantykę groteski i chichotu Gombrowicza z niej samej. Orzechowski dowiódł, że genialnie wrozumiał się i wczuł w Gombrowicza, a jak dowodzi tego wyreżyserowana przez niego Iwona…, wrozumieli się w niego i wczuli także aktorzy, a szczególnie troje z nich – Robert Ninkiewicz w roli Szambelana, Katarzyna Kaźmierczak w roli królowej Małgorzaty i Grzegorz Gzyl w roli króla Ignacego. Kluczy do sukcesu omawianej premiery jest kilka, ale ten jest najważniejszy. Bez niego wszelkie, choćby najbardziej wyszukane „aranżacje” teatralne i zabiegi inscenizacyjne spełzłyby na niczym, odkrywając bezradność artystów. Tu jednak tak nie jest. I tym właśnie powinna się publiczność zachwycać (brzmi znajomo!) – Gombrowicz jawi się na gdańskiej scenie w pełnej swej Gombrowiczowskiej okazałości.
Drugim kluczem do sukcesu gdańskiej premiery Iwony… jest pomysł reżyserski polegający na uaktywnieniu publiczności i relokacji zdarzeń scenicznych.
Rzecz rozpoczyna się w foyer teatru, na piętrze. To tu gromadzi się widownia, a pośród niej przechadzający się garson z owocami winogron, tu i ówdzie na stolikach „poniewierają się” korony z pazłotka. Takie zwykłe, do włożenia na głowę (co zresztą poniektórzy czynili, zachęceni do wpisania się w grę Gomborowicza/Gombrowiczem). I wreszcie mocne wejście Szambelana. Nawołujący do porządku i nakazujący bezchichot Szambelan uprzedza najście królewskiej pary.
A gdy ta się pojawia wraz z towarzyszącym synem, księciem Filipem (Robert Ciszewski) oraz jego kompanami Cyrylem (Grzegorz Otrębski) i Cyprianem (Piotr Chys) – uderza muzyka. Nie byle jaka, gra bowiem orkiestra dęta (o niej nieco dalej). Nie widzimy tu smętnej przechadzki li tylko po pałacowych ogrodach, ale fetujących święto państwowe członków królewskiego orszaku. Mocna, szybka, skoczna muzyka unosi do tańca i to nie tylko w przenośni. Filip, Cyryl i Cyprian porywają raz po raz jakieś panie, by z nimi tańczyć. Do tego konfetti wystrzeliwane raz po raz czynią z tej sceny bal, szalony tan, maskaradę.
Orzechowski sam uczestniczył w przedstawieniu i „co trzeba” robił. I tu rzecz kończy się zaskakująco. Po fetowaniu tekst został tak przekonstruowany, że nastąpiła ostatnia scena dramatu. Mocno zmodyfikowana – dała wspaniały efekt sceniczny i niespodziewanie jeszcze raz wciągnęła widzów w przedstawienie. Oto, zamiast Króla, Szambelan zarządza, że w zaistniałej sytuacji trzeba uklęknąć. Owym uklęknięciem rzecz się kończy i widownia, przy mocnych akordach muzyki orkiestry dętej, powstawszy z kolan rusza korowodem na scenę Starej Apteki – nieco schodami w górę i potem schodami w dół. Porządku pilnował Szambelan. Pomysł ten, chociaż może nie tak odosobniony, był doskonałym komponentem omawianego przedstawienia. Jeśli bowiem założyć, że tytułowa Iwona jest skrytym „ja” każdego z nas, jest niejako echem sumienia, miernikiem naszej świadomości itd., to współuczestnictwo nas – widzów w dramacie nie wymaga już ani rekomendacji, ani uzasadnienia – jest wartością samą w sobie. Reżyserowi za koncepcję tak ukształtowanego przedstawienia, a aktorom (nie zapominajmy o orkiestrze!) za wykonanie należą się wyrazy uznania.
Ale tu dramatowi temu nie koniec, po zabójstwie Iwony widownia, znów w paradzie, z muzyką i udziałem królewskiego orszaku, powraca do foyer. I ponownie zaordynowany bezchichot wieńczy scena uklęknięcia – wszystkich, bez wyjątku, bo tak trzeba. Skutecznym „reżyserem” tej części jest Szambelan, no bo któż by inny.
Trzecia rzecz to niezwykle istotny komponent muzyczny. W inscenizacji Iwony… Orzechowski uczynił z muzyki coś więcej, niż daje się to zauważyć w podstawie tekstowej dramatu Gombrowicza. Wprawdzie pisarz przewidział w sztuce np. dźwięk trąb dla podkreślenia majestatu królewskiego (w oczywistym prześmiewczym tego znaczeniu), ale reżyser uczynił w tym zakresie coś więcej. Można śmiało rzec, że muzyka jest jeszcze jednym bohaterem, postacią dramatu. Towarzyszy stale i wszystkiemu, co się dzieje.
Głosy czy to trąbki, czy puzonu, czy wreszcie perkusji (bo i ten instrument obok dętych jest w tej orkiestrze) są uaktywniane na polecenie różnych postaci, np. księcia Filipa. Nader wymownie brzmi zwrot rodem z polszczyzny funkcjonalnej, charakterystycznej dla okresu międzywojennego: „Rżnij, Walenty”. To polecenie królewskie, wydawane orkiestrze przez samego władcę. Jakaż to świetna gra z samym tekstem dramatu. Zniknął lokaj Walenty, za to pojawił się zwrot dla wszystkich zrozumiały. Tyle tylko, że zaczerpnięty raczej z języka karczemnego, zabawy z przedmieścia niż z salonów królewskich. I w tym też między innymi wyraża się kreacyjna potencja języka omawianej premiery. Wracając zaś do muzyki, dodajmy, że konkretna rytmika i linia melodyczna zachowane są dla konkretnych sytuacji. Tylko z polecenie królewskiego lub tylko w obecności króla rozbrzmiewa melodia, która, jak po przedstawieniach operetkowych, nucona może być przez widownię wracającą ze spektaklu, by wspomnieć choćby taki szlagier jak aria Wielka sława to żart z Barona cygańskiego Johanna Straussa. Rola zatem orkiestry jest tu wieloraka. To nie tylko akompaniament, tło dla dialogów i scen, to nie muzyczny komentarz li tylko, ale nieosobowa postać dramatu, równie groteskowa, co sytuacje, postaci i dialogi Iwony…
Uznanie należy się kreacjom aktorskim. W omawianej tu premierze szczególnie znaczące, wyraziste i szczerze Gombrowiczowskie są postaci pary królewskiej i nieodłącznie jej towarzyszący Szambelan. Mówi się, że królowa jest jedna. I tak jest w istocie. Kreacja królowej Małgorzaty Katarzyna Kaźmierczak jest wybitna. To ona, nomen omen, króluje na scenie. Jej osobisty dramat przyćmiewa „króla grzechu” i jego sprawki sprzed lat (wespół z Szambelanem ma na sumieniu życie młodej dziewczyny).
Katarzyna Kaźmierczak z nie lada subtelnością, taktem, wyczuciem i wirtuozerską precyzją wydobyła z postaci dramatu Gombrowicza całą jej dramaturgię i groteskowość zarazem. Doprawdy wybitna to kreacja. Niepotrzebnie tylko ograniczona została interpretacja pragnienia „giętkości” tej postaci z dramatu do sfery seksualnej. Gombrowicz z całą premedytacją posługiwał się rzeczownikami abstrakcyjnymi, wykorzystując je do potęgowania groteskowości, eksponowania śmieszności. Ten abstrakcyjny odcień groteskowej gry wydaje się najbardziej wyrafinowaną sztuką dialogu z widzem. Katarzyna Kaźmierczak zdołała podźwignąć ową sztukę, tonując jednoznaczność sytuacji dramatycznej, w jakiej się znajdowała grana przez nią postać. Świetnie wypadł też w roli króla Grzegorz Gzyl. Jego wyczucie postaci, świadome poruszanie się jak słoń w składzie porcelany, eksponowanie śmieszności króla Ignacego i wreszcie żonglowanie patosem i pospolitością – są niezwykle przekonujące i w duchu Gombrowiczowskim. I wreszcie trzecią, szczególnie wybijającą się kreacją aktorską jest postać Szambelana, którego gra Robert Ninkiewicz. Można powiedzieć, że jest on stworzony do tej roli. Kreacja ta jest jednym z filarów całego przedstawienia. Ninkiewicz z wyrazistością wykrzesał z tej postaci całą groteskowość.
Charakterystyczna to dla Gombrowiczowskich, dwubiegunowych postaci kreatura – usłużna, acz zajadle ambitna; śmieszna, chociaż poważna; do granic absurdalności przestrzegająca norm protokołu dyplomatycznego i savoir-vivre’u, a jednocześnie podszyta nutą szaleństwa. Ninkiewicz stworzył bardzo wymowną, silna kreację. Jego Szmabelan jest wyrazisty, a rola, tej postaci, wedle pomysłu reżyserskiego, wykracza poza ramy sceniczne, modelując też zachowaniem widowni i włączając ją w dzianie się przedstawienia.
Orzechowski nieco zmodyfikował dramat Gombrowicza (chociaż trzyma się zasadniczo tekstu dzieła, co wyszło na dobre temu przedstawieniu), stwarzając własną interpretację. Iwona (Magdalena Gorzelańczyk) zasiada wraz z publicznością na widowni Starej Apteki.
Tym bardziej Orzechowski wyeksponował jej tożsamość z widownią, z każdym, przytomnym temu przedstawieniu, widzowi. Dlatego z nią, czyli Iwoną-Każdym z Nas rozmawiają postaci dramatu. Ich dialog nie jest tylko dialogiem, by to tak określić, wewnątrzescenicznym – pomiędzy postaciami zyskuje coś więcej. A to coś więcej pozwala w szerszej perspektywie antropologicznej spojrzeć na dramat Gombrowicza o Iwonie, która została uznana księżniczką… Burgunda, cokolwiek by ten jej tytuł miał znaczyć.
Na sukces tego przedstawienia składają się też inne komponenty, których walorów nie sposób nie docenić, a myślę tu o reżyserii światła, scenografii i kostiumach, nad którymi czuwała Magdalena Gajewska. Jej wkład w sukces premiery Iwony… jest znaczący. I choć nie zabrakło w przedstawieniu drobnostek, które do mocnych stron omawianej premiery nie należą, można rzec, że gdańska premiera Iwony, księżniczki Burgunda Gombrowicza w reżyserii Adama Orzechowskiego może i powinna przejść do historii teatru. Taki Gombrowicz jest Gombrowiczem – bez na łapu capu „przyprawiania gęby”, z właściwym, jak w jego dziennikach, miejscu dla JA i dla Historii, w której to JA nolens volens się znajduje. Życzyć wypada realizatorom inscenizacji pełnej widowni!