O tym, jak tworzyła rolę w najnowszym przedstawieniu, jak czuła się, wychodząc na scenę po pandemicznej przerwie, i za co ceni twórczość Słowackiego, w przeddzień premiery spektaklu "Lilla Weneda", w którym gra tytułową rolę, opowiada Magdalena Gorzelańczyk, aktorka Teatru Wybrzeże.
Przemysław Gulda: Jak to było: znów stanąć na scenie, przed publicznością, po kilku miesiącach zakazu funkcjonowania teatrów?
Magdalena Gorzelańczyk: – To było wspaniałe. Bardzo za tym tęskniłam. To jest banał, który okazuje się bardzo prawdziwy: dopiero, kiedy się coś traci, docenia się, jakie to było ważne i jak wiele znaczyło. Wreszcie mogliśmy zaprezentować publiczności efekty swojej kilkumiesięcznej pracy, podzielić się tym z naszymi widzkami i widzami. Próby oczywiście cały czas się odbywały, ale bez możliwości zaplanowania premiery, bez pewności, kiedy będziemy mogli zagrać spektakl na żywo, mieliśmy poczucie, że odkładamy naszą pracę do szuflady. Kiedy nie możemy skonfrontować naszych pomysłów w żywymi odbiorczyniami i odbiorcami, w jakimś sensie pozostają one niedokończone. Nareszcie mogliśmy je ożywić i wypełnić treścią. Teatr bez widza nie istnieje, to też banał, ale nie możemy bez siebie współistnieć.
Jaka będzie ta „Lilla Weneda”?
– To bardzo brutalna historia, jest tam mnóstwo konfliktów, a postaci nie uznają kompromisów. Znałam ten tekst jeszcze ze szkoły i kiedy dowiedziałam się, że mam grać tytułową postać, nie ukrywam, byłam zaintrygowana.
Dlaczego?
– Umówmy się: nie mam długich blond włosów i daleko mi do stereotypowego obrazu romantycznej bohaterki rozrywającej koszulę dramatycznym gestem. Ale tak poważnie: od razu zadałam sobie pytanie – jaki jest pomysł na tę postać? Jak reżyser chce ją zbudować, odrywając się od tego stereotypu?
I jak ją zbudowaliście?
– Lilla jest bardzo ludzka: sprytna, ambitna i bardzo zaradna. Odważnie bierze w swoje ręce los nie tylko swój, ale także swoich bliskich: ojca, braci. Ta historia jest trochę jak z bajki braci Grimm – brutalna, ale jednocześnie trochę baśniowa. Bardzo ważnym założeniem, jakie od początku przyjęliśmy, było oderwanie od tej baśniowości. Zależało nam, żeby to była realistyczna historia, a Lilla była postacią z krwi i kości: bardzo prawdziwą, pełną pragnień, rozterek, wątpliwości. Ale jednocześnie nie naiwną, a odważnie mierzącą się ze stawianymi jej wyzwaniami. Jednym słowem: taką, z którą może się utożsamić współczesna widzka i widz. Nie pomaga w tym oczywiście fakt, że tekst pisany jest wierszem, ale mimo tego staramy się zdjąć tę postać z klasycznego piedestału, z wysokiego koturnu.
Fraza Słowackiego rzeczywiście staje się dziś coraz mniej czytelna. Jak sobie z tym radzisz?
– Wychodzę z założenia, że jeśli uda mi się dobrze pokazać motywacje, życie wewnętrzne postaci, słowa, które wypowiada, nie są tak naprawdę najważniejsze. Ważne jest, jak postać ich używa, co chce osiągnąć i jaki ma cel. Więc pracuję bardzo mocno, żeby moja postać była dla publiczności zrozumiała jako całość, a wtedy konkretne słowa, które wypowiada, nie są już jedynym sposobem komunikacji.
Ostatnio dużo grasz Słowackiego…
– To prawda, poprzednim spektaklem, nad którym pracowałam przed przerwą, był „Kordian”, teraz „Lilla Weneda”. Można powiedzieć, że ze Słowackiego wskoczyłam w Słowackiego. Nie mam z tym żadnego problemu. Bardzo lubię jego twórczość. Muszę się wręcz przyznać, że jest mi wewnętrznie bliższa niż teksty Mickiewicza. U Słowackiego wyczuwam dużo głębszą emocjonalność, jego wersy bardziej rozbudzają moja wyobraźnię.
Czy te dwa spektakle jakoś ze sobą rozmawiają?
– Oba pokazują bohaterów i bohaterki w granicznych momentach życia. Kordian i Lilla zmuszeni są do ryzykownych działań, do podejmowania decyzji, które mogą na zawsze zaważyć na ich życiu. Decyzji, które wymagają ogromnej odwagi i z którymi wiąże się wielka odpowiedzialność, nie tylko za siebie, ale i za innych.
W granicznym momencie wydaje się być dziś polski teatr – symbolicznym zdarzeniem może stać się wydanie zapowiadanej książki o przemocy w tym środowisku. Jak odbierasz te zmiany i to otwarcie przestrzeni do rozmowy o przemocy? Zwłaszcza że jesteś młodą kobietą, czyli osobą potencjalnie i według powtarzającego się schematu najbardziej na przemoc narażoną?
– Bardzo mnie cieszy, że to się dzieje. Nie można przymykać oczu wtedy, kiedy komukolwiek dzieje się zło. I to nie tylko w teatrze, ale także w każdym innym środowisku, czy to w zakładzie pracy, czy to w rodzinie. Bardzo dobrze, że się o tym mówi coraz częściej i coraz głośniej.
Rozbudzanie świadomości musi następować już w szkole, bo tam tworzą się mechanizmy, które potem funkcjonują w całym środowisku. To właśnie tam każdy powinien się nauczyć, na czym polegają zasady wzajemnego szacunku. To tam każdy powinien się dowiedzieć, kiedy następuje przekroczenie granicy i jak na nie reagować. Cieszę się bardzo, że zlikwidowano „fuksówkę”, zwyczaj, który mógł przyjmować bardzo patologiczną, przemocową formę. Cieszę się, że zaczyna się mówić o naruszeniu odwiecznych hierarchii.
Czy czujesz, że te problemy dotykają cię osobiście?
– Mam ogromne szczęście, bo zaraz po studiach trafiłam do Teatru Wybrzeże. Tu pracujemy w bardzo zgranym zespole, w którym mocno się wspieramy i pomagamy sobie nawzajem. Zawsze jest tu miejsce na rozmowę, dzięki której nie dochodzi do niepożądanych sytuacji, jest miejsce na zapobieganie problemom, zanim się jeszcze pojawią. To bardzo ważne i bardzo pomocne, zwłaszcza dla młodej osoby. To tworzy środowisko pracy, w którym można poczuć się bezpiecznie i skupić na tym, co w tym zawodzie najważniejsze – budowaniu ciekawych ról w twórczej atmosferze.
Juliusz Słowacki „Lilla Weneda”, reżyseria: Grzegorz Wiśniewski, scenografia: Mirek Kaczmarek, muzyka: Rafał Ryterski, projekt plakatu: Franciszek Starowieyski, asystentka reżysera: Katarzyna Dałek, asystent scenografa: Michał Laurentowski, inspicjentka, suflerka: Katarzyna Wołodźko