"Jedzonko" wg scena. Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info
Jedzonko… Tytuł sugeruje coś smakowitego, a zarazem lekkostrawnego. Coś, co sprawia przyjemność, bo syci żołądek, a sumienia nie obarcza ciężarem grzechu obżarstwa. Jednym słowem: „jedzonko” to metafora codzienności, będącej udziałem obywatela jakiejś komfortowej republiki mieszczańskiej. I faktycznie, o tym właśnie będzie to przypowieść.
Życie w takim miejscu (również w miejscu dziejowym naszej cywilizacji) polega przecież na niezmąconej żadną duchową niestrawnością konsumpcji. Jedni tylko bezstresowo zaspokajają apetyty, drudzy, cokolwiek zaniepokojeni o komfort przemiany materii, wolą się „odżywiać”, jeszcze inni co rano rewitalizują swoje siły witalne odpowiednią porcją naturalnych płodów ziemi, albo, jeśli czują, że ich cielesna egzystencja wymaga baczniejszej uwagi, „kurują się” jedną z cudownych diet, jakie oferują poradniki (i poradniczki) na kulinarnych blogach. Ale przecież nie jadamy w samotności. Organizujemy sobie biesiady, żeby cieszyć się wspólnie z tego, że jeść możemy do woli i wedle woli, nie zaś z bezwolnej potrzeby. Wolnymi będąc od niedosytu, przy jedzeniu swobodnie konwersujemy o jedzeniu, co z kolei skłania nas do zadawania sobie pytań o to, skąd pochodzą i jak rodzą się potrawy, które konsumujemy. Dzięki temu pozwalamy sobie wierzyć w to, że jedząc, dotykamy sfery ducha, nawet jeśli tegoż między nami obecność ogranicza się do ulotnych aromatów. Śniadając, obiadując i wieczerzając wypełniamy sobie dzień wspólnym i wzajemnym kultem tego cielca, jakim jest ciało, które dzielimy z naszymi braćmi mniejszymi pod postacią mięsa, choćby było i wegańskie. Nie przypadkiem wszystkie wielkie religie mają swoje kulinarne przykazania, nie przypadkiem organizujemy uczty „z okazji”, pijąc „za zdrowie” biesiadników. Świętujemy w ten sposób życie samo w sobie, życie nieuchronnie skończone, ale może dlatego warte, by brać je garściami. Dziękujemy za życie całkiem przecież przyjemne również dlatego, że dostarcza nam ono przyjemności jedzenia. Szczęśliwym trafem urodziliśmy się bowiem w okolicznościach, które pozwalają nam z konieczności zaspokajania głodu uczynić sobie przyjemność ucztowania. Chwalimy sobie ten uśmiech losu celebrując przed ekranami współczucie dla nieszczęśników głodujących w odległych (i materialnie zacofanych) regionach globalnej sieci symulakrów, nostalgiczną refleksją przy deserze obejmujemy prarodziców z mozołem zdobywających onegdaj swój chleb powszedni. Czyż nie po tym właśnie rozpoznajemy dojrzałe społeczeństwa, które w językach naszych medialnych autorytetów nazywamy konsumpcyjnymi?
Autorzy spektaklu Jedzonko postanowili o tym wszystkim podyskutować – w przytomności widzów, a nawet z nimi, bo to przecież „my”, mieszkańcy takich właśnie ciasnych salonów, uczestniczymy w tej żałosnej farsie. Opowieść jest prosta. Jesteśmy oto świadkami przyjęcia urodzinowego na cześć seniora rodu. Dom mieszczańsko zamożny, nie zanadto, ale wystarczająco, żeby wzbudzić naszą solidarność z bohaterami. Jest tu mamusia „gosposia” w dizajnersko seksownej kiecce (Lidia Bogaczówna) i jej siostra „rebeliantka”, czarna owca w czarnej sukience (Marta Konarska), jest wujcio siermiężna parodia przedwojennego oficera (Sławomir Rokita), jest kolorowy gej, przewrażliwiony na swoim punkcie, ale przecież rozczulający (Maciej Pesta), wnuczka dziewicza weganka (Agnieszka Kościelniak), i kolejna kuzynka pretensjonalna adeptka kursów somelierskich (Katarzyna Zawiślak-Dolny), ze swoim narzeczonym, chłopaczkowatym naukowcem (Karol Kubasiewicz). Jest wreszcie dziadek (Feliks Szajnert) , dziewięćdziesięcioletni, odpowiednio sceptyczny, bo znający życie i pozbawiony już oczekiwań; to na jego cześć urządzono to przyjęcie. W istocie jednak odbywa się ono na cześć życiowego fartu jaki przypadł nam w udziale. Mamy się cieszyć, że mamy co do gęby włożyć? Ależ to prostackie! Ale, czemu nie?
Biesiadnicy dyskutują o tym wszystkim, co wiąże się z jedzeniem i życiem społecznym: o naturalnym rolnictwie i jego skutkach dla klimatu, o zakresie wolności kur hodowanych na wolnym wybiegu i o tym jak wpływa to na wartość odżywczą znoszonych przez nie jaj, o genetycznych mutacjach roślin i oczywiście o odwiecznym dylemacie: jeść czy nie jeść mięsa. Debata zrazu niewinna i zabawna z wolna ujawnia polityczne podteksty, wychodzą na jaw różne rodzinne animozje, odsłaniają się charaktery i postawy. Zgrabnie to wszystko podane w dialogach inteligentnych i sprawiedliwie ważących racje stron, okraszone dowcipem o walorach łagodnej satyry społecznej, a przy tym wyreżyserowane starannie, bo każda scena zamknięta w przemyślaną całość, wolna od przypadkowości, znanej pod szlachetnym imieniem dekonstrukcji. Od razu przyznam – tak precyzyjnie i oszczędnie skomponowanej akcji scenicznej, upichconej jednakowoż z wykorzystaniem wszelkich zdobyczy postdramatycznej inscenizacji, nie oglądałem dawno. Za ten klasyczny modernizm należą się gratulacje Katarzynie Szyngierze.
Część pierwsza skończy się somnambuliczną sceną konsumpcyjnej orgii, która w części drugiej wprowadzi nas zgrabnie w świat fantazmatów, zobrazowanych na ekranach i w surrealistycznych kostiumach. Troje autorów scenariusza (Marcin Napiórkowski, Katarzyna Szyngiera, Mirosław Wlekły) nadzwyczaj zgrabnie wkomponuje w ten seans opowieść o głodzie na Ukrainie, którą biesiadnicy chcieliby zagłuszyć, jako estetycznie niestosowne zachowanie w dobrym towarzystwie, a która zarazem mimowolnie eksponuje hipokryzję jakoby konieczną dla podtrzymania porządku w sytych społeczeństwach. Znakomita będzie cyrkowa niemal scena z uwięzioną w balonie Ziemią, domagającą się lepszego traktowania i w związku z tym nieustająco drażniącą zadowolonych z siebie biesiadników. Grająca tę alegorię Agnieszka Kościelniak wykazuje się nie tylko godną pozazdroszczenia sprawnością fizyczną, ale też talentem farsowym, skutecznie przekraczającym ograniczenia „charakterystycznej” sztuki aktorskiej, jaką od lat popisują się aktorzy Teatru Słowackiego. Całość zwieńcza znakomity, lekko ale precyzyjnie zagrany przez Maciej Pesta monolog wielkiej truskawki, owocu najstarszych ludzkich eksperymentów genetycznych, który konsumujemy ze smakiem, ignorując jej politycznie niepoprawne pochodzenie.