Listu, w którym opisałem Ci, Droga Madeleine, historię pozbawienia Arama etatu na uczelni, nie mogę niestety opublikować, jako że sam zainteresowany nie wyraził na to zgody. Trudno zresztą jest mu się dziwić – nie każdy lubi występować w roli ofiary. Całą sprawę pewnie moglibyśmy skomentować krótką uwagą, że jakież to szczęście, iż podobne rzeczy nie zdarzają się u nas, ale obydwoje wiemy, że i nasze środowiska nie są przecież bez skazy. Taki zresztą jest smutny porządek tego świata, że najczęściej krzywdzi się bezbronnych, podczas gdy dobrze mają się ci, którzy cieszą się opieką możnych popleczników. Pisze Patryk Kencki w felietonie z cyklu "Listy polskie" dla portalu Teatrologia.info.
Nie wiem, czy już słyszałaś o zarzutach, które liczni absolwenci wydziałów aktorskich kierują wobec swoich dawnych wykładowców? Wielu uznanych twórców oskarżonych zostało o stosowanie przemocy bądź innych niepedagogicznych praktyk. Sprawa ta, co nie może dziwić, wywołała w Polsce gorącą dyskusję. Konsekwencją tego będą bez wątpienia rozmaite przewartościowania i zmiany w sposobie pracy profesorów ze studentami a reżyserów z aktorami. Pozostaje nadzieja, że efektem tego długiego raczej procesu będą fundamentalne zmiany, a nie tylko lokalne roszady służące przejmowaniu władzy przez tych, którzy dopiero mają na nią apetyt. Zarówno świat teatru, jak i świat akademicki opiera się na bardzo wyrazistej hierarchii, co teoretycznie służyć ma dążeniu do jak najwyższej doskonałości, w praktyce jednak prowadzi do tworzenia się niebezpiecznego podziału na kasty, do dominacji bardziej uprzywilejowanych, nad tymi, którzy muszą się tych przywilejów dopiero dosłużyć. Szczególnie zaś chyba ponure wydaje się to, że, jak to bywa w takim mechanizmie przemocy, dawni udręczeni chętnie przejmują rolę dręczących. Dowodzi tego zresztą sama dyskusja o nadużyciach. Część z tych, którzy podali do publicznej wiadomości swoje krzywdy, rychło została oskarżona o stosowanie samemu podobnych praktyk.
A tak w ogóle, Droga Madeleine, jednym z największych przekleństw ludzkości jest konieczność istnienia władzy, poddająca życie jednych kaprysowi drugich, nie zawsze zresztą mądrzejszych, sprawiedliwszych czy choćby bardziej doświadczonych… Stan ten, jakkolwiek chroni tak zwane społeczeństwo przed anarchią, w której z pewnością górę wzięliby ci najmniej szlachetni, to jednak nieustannie hamuje rozwój człowieka, zatrzymuje zbiorowość w skostniałych, a więc bezpiecznych dla rządzących formach. Co chyba zaś najgorsze, umacnia w jednych zachłanność i pychę, a w drugich bierność bądź nikczemne służalstwo.
Mimo wielowiecznych poszukiwań nie odkryto dotąd wysp szczęśliwych na naszej planecie, a zresztą możemy mieć pewność, że gdyby nawet istniały, uczynilibyśmy z nich prędko to, cośmy zrobili z każdym znanym nam zakątkiem Ziemi. Niewielu rzeczy jestem tak pewien, Droga Madeleine, jak mizerności człowieczej natury.
Jeśli zaś zapytałabyś się mnie, jaka władza wydaje mi się najbardziej niebezpieczna, odpowiedziałbym Ci oczywiście, że ta która jest najbardziej niewidzialna. Oto bowiem dziś, gdy żyjemy w czasach władzy naprawdę rozproszonej, bunt skierowany jest najczęściej jedynie wobec tych, którzy sprawują rządy najwyższe, a z reguły omija tych, których sprawczość niespecjalnie rzuca się w oczy. Tymczasem zaś system opresji nie jest jakimś mitycznym monolitem z infantylnej wizji „my-dobrzy kontra źli-oni”, ale trudną do przeniknięcia i złożoną z niezliczonych cząstek mozaiką, maskaradą, której uczestnicy nie do końca rozumieją, kto ich popycha bądź przyciąga, i nie są więcej świadomi niż marionetki rozweselające zgromadzoną gawiedź.
Nie podważam w tym miejscu zasadności buntu wobec władzy najwyższej – nie ma takiej zwierzchności, której można by bezwarunkowo zaufać, której decyzje można by pozostawić bez osądu. Zwracam jedynie uwagę na to, że warto mieć odwagę, aby dyskutować także z tymi, od których jesteśmy naprawdę, a więc bezpośrednio, zależni, aby, kiedy trzeba, znaleźć siły, by to im się przeciwstawić, choć świadom jestem, jak bardzo bunt taki może być dla nas niebezpieczny.
Zarzuty postawione wykładowcom wydziałów aktorskich wywołały nie bez powodu jeszcze większą dyskusję niż oskarżenia skierowane kilka miesięcy temu wobec założyciela Teatru Gardzienice. Jedną z konsekwencji tamtej afery była, jak pamiętasz, decyzja naszego środowiska o przygotowaniu kongresu poświęconego etyce w teatrze. Moja sugestia, że jeszcze lepiej by było, aby nasze środowisko podjęło dyskusję nad etyką w teatrologii, przeszła, jak można się było domyślać, bez jakichkolwiek komentarzy. Fakt ten nie bardzo mnie zaskoczył. Rozumiem, że trudno jest się przyznać, że to, co nazywamy środowiskiem, nazbyt często przypomina raczej stado, w którym słabsi muszą podporządkowywać się potężniejszym, a wszyscy działać zgodnie z interesem zbiorowości. Wiem, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, aniżeli hipokrycie przyznać się, iż sam jest najdoskonalszą inkarnacją tego, co nieustannie poddaje krytyce. Pojmuję również, że łatwiej piętnować cudze grzechy, niż pochylić się nad problemami własnego domu. Ale i te w końcu nie pozwolą nam milczeć.