„Nasze czasy” Weroniki Szczawińskiej i Piotra Wawra Jr w reż. autorki w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Kinga Senczyk z Nowej Siły Krytycznej.
Po ostatnich trudnych wydarzeniach w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (odwołanie premiery „Heks” i dyrektorki Moniki Strzępki) wiele oczu jest skierowanych na tę instytucję. Premiera „Naszych czasów” w reżyserii Weroniki Szczawińskiej jest dokładnie tym, czego w tym momencie potrzebowali jej pracownicy, widzowie i wszyscy uważnie śledzący sytuację. To idealny moment, by dosłownie wziąć parę głębszych oddechów, dać sobie minutę i ruszyć dalej. W tym kontekście zupełnie inaczej wybrzmiewa również tytuł sezonu artystycznego 2023/2024 czyli „Oddech: odzyskiwanie tego co wspólne”.
Środek Małej Sceny jest pokryty prostokątem przezroczystej folii. W jednym z rogów stoi peugeot cabrio ze złożonym dachem, w drugim wysoki podest a bliżej centrum nieco niższa okrągła platforma. Publiczność, witana już od wejścia przez Helenę Urbańską, może dowolnie rozsiąść się dookoła. Przez cały spektakl widownia jest jasno oświetlona, na równi ze sceną. Wszyscy doskonale się widzą i mogą łatwo nawiązać kontakt wzrokowy. Jesteśmy tu po to, by spędzić ze sobą wieczór.
Mierzony minutami czas jest tak naprawdę abstrakcją. Czwórka aktorów i aktorek „robi minuty” wypełnione zupełnie bezsensownymi czynnościami jak przerzucanie białych koszulek z miejsca na miejsce, malowanie dłoni farbą, rozwijanie taśmy na podłodze czy zanurzanie głowy w wiadrze z wodą. Jednak ilość i jakość uwagi, jaką artyści poświęcają każdemu działaniu sprawia, że coś najprostszego staje się najważniejsze na całym świecie. Fenomenalny w tym względzie jest Waldemar Barwiński, który rozwija belkę przezroczystego stretchu a następnie owija się nim z uwagą i precyzją sapera. Są to fantastycznie groteskowe momenty, które dają wytchnienie i pozwalają zapomnieć o „prawdziwych” problemach poza salą. Ważniejsze od samej czynności jest wspólne bycie w czasie. I wtedy okazuje się, że u każdego minuta ma inne trwanie. Twórcy proponują piękną praktykę uważności i troskliwości przez towarzyszenie minucie innych, nawet gdy własna już dawno się skończyła.
Spektakl płynie niezmącony zmianami światła, muzyki czy scenografii, bo takich po prostu nie ma, co jest komunikowane już na początku przez jedną z aktorek. Choć dramaturgia „Naszych czasów” rozwija się powoli, to warto dać sobie czas, by rozsiąść się w niej i niespiesznie podążać z aktorami tropem ich przemyśleń właśnie o mijającym czasie. Błyskotliwy scenariusz autorstwa Weroniki Szczawińskiej i Piotra Wawra Jr skrzy się od nawiązań do literatury i popkultury, co widać już w programie spektaklu. Obok słów z biblijnej księgi Koheleta, cytowany jest na przykład wiersz Andrew Marvella „Do nieskorej Bogdanki”, film Andrzeja Wajdy „Wszystko na sprzedaż” czy tekst piosenki Tadeusza Woźniaka „Zegarmistrz światła”. Zabawa językiem i luźnymi nawiązaniami do zwrotów określających związki czasowe przywołuje skojarzenia, które często rozśmieszają widzów. Tekst, oparty również na prywatnych historiach twórców, staje się bardzo intymny i wciągający. Uniknięto dzięki temu epatowania hasłami o kulcie młodości i wstydzie przed starością czy o nieubłagalności mijającego czasu. Zamiast tego mamy indywidualne głosy, które świetnie pokazują zmiany pokoleniowe. Zupełnie inaczej bowiem brzmi stwierdzenie o kupnie domu z kilkoma hektarami ziemi za trzydzieści tysięcy złotych dwadzieścia lat temu i dzisiaj.
Ponadto wspaniale gra to, co nie pojawia się literalnie w tekście, a zostaje dopowiedziane kontekstem wspólnoty społecznych doświadczeń, na przykład pytania o znaczenie i wpływ wielkich wydarzeń politycznych. Wspominane są na przykład: pluskwa milenijna, wybuch reaktora elektrowni jądrowej w Czarnobylu, abdykacja papieża Benedykta XVI, czy spalenie tęczy na placu Zbawiciela. Bohaterowie mierzą czas także zakochaniami czy zagranymi premierami. Wydarzenia z życia w wieku dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu czy pięćdziesięciu lat to dla jednych przeszłość, dla innych teraźniejszość a dla jeszcze innych przyszłość. Marzenie o hodowaniu pszczół po pięćdziesiątce dla starszego pokolenia brzmi jak praktyczne hobby, podczas gdy najmłodsi zastanawiają się, czy jak dożyją tego wieku, to jeszcze będą pszczoły.
Twórcy zwracają również uwagę na upływ czasu zapisany w ciele i nierówne społeczne konsekwencje starzenia się mężczyzn i kobiet. W znakomitej scenie Anna Szymańczyk biegnie (w samej koszulce, bez biustonosza) wokół okrągłego podestu, na którym siedzi Helena Urbańska i zadaje serię pytań: czy to jeszcze deska czy już cycuszki, biust czy wymiona. W następnej scenie Barwiński i Wawer prężą się nago przed lustrem, rozmawiając o części męskiego ciała, która starzeje się najszybciej. Obaj zgodnie stwierdzają, że oczy. Zestawienie tych scen nie potrzebuje komentarza.
Na tego rodzaju działania nałożona jest perspektywa teatru, przychodzi czas, gdy dla aktora jest „za późno na Ofelię a za wcześnie na Lira”. Każdy z występujących uosabia inny moment w zawodowej karierze i historii sztuki aktorskiej. Małgorzata Niemirska, artystka z najdłuższym stażem w obsadzie, z pełnym kunsztem, ale i przekorą, prezentuje przywiązanie do klasycznego rzemiosła: z budowaniem postaci, wykorzystaniem kostiumu, poprawną dykcją i wyraźnym gestem. Ubrana w długie futro, słucha w kabriolecie swoich starych nagrań i wspomina występy rewiowe. Niedawna absolwentka szkoły teatralnej Helena Urbańska należy do pokolenia, które eksperymentuje z formą, łamie społeczne tabu, poruszając odważne tematy.
„Nasze czasy” są spektaklem, który zostawia po sobie duże poczucie przyjemności i satysfakcji z dobrze spędzonego czasu. Wielokrotnie zastanawiałam się nad pytaniem, które często padało ze sceny: jak wyglądałaby moja minuta? Co chciałabym powiedzieć lub zrobić? To ćwiczenie moglibyśmy wziąć sobie do serca. Chciałabym, żeby kiedyś ktoś znienacka podszedł do mnie i zapytał: czy zrobisz ze mną minutę?
Kinga Senczyk – kulturoznawczyni, recenzentka teatralna, performerka, improwizatorka, edukatorka i przewodniczka w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.