„Miss Saigon” Claude`a-Michela Schönberga i Alaina Boublila w reż. Zbigniewa Maciasa w Teatrze Muzycznym w Łodzi,. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Premiera klasycznego musicalu z londyńskiego West Endu miała w Łodzi swoją premierę w roku 2019. W ciągu ponad dwuletniej eksploatacji tego tytułu do głównych partii doangażowywani byli kolejni soliści. W marcowym secie tego roku w roli Chrisa można było usłyszeć Marcina Januszkiewicza i to on, obok Edyty Krzemień, która zagrała jego zagubioną żonę Ellen, dostarczył największych emocji, zarówno w wymiarze aktorskim, jak i wokalnym. Po samej premierze wiele pisano na temat słabej słyszalności tekstu, szczególnie w scenach zbiorowych. Z przykrością trzeba zauważyć, że w tej materii niewiele się zmieniło. I choćby dlatego pierwsza scena rozgrywająca się w burdelu idzie na straty, ponieważ większość słów wyśpiewywanych przez dziewczęta lekkich obyczajów, a także amerykańskich żołnierzy jest niezrozumiała. Nawet w bardzo dobrej roli Szefa właśnie z tego powodu ginie w tej sekwencji postać kreowana przez Karola Wolskiego, który dopiero pełnię swojego talentu pokazuje w następnych scenach.
Pod względem inscenizacyjnym łódzka „Miss Saigon”, choć może nie do końca dorównuje tej, którą jako pierwszy przygotował Wojciech Kępczyński w warszawskiej Romie w roku 2000 i która stała się wydarzeniem również rangi towarzyskiej, jest zrealizowana sprawnie i w sensie widowiskowym niewiele się różni nawet od polskiej, bardzo zresztą udanej, wersji School Edition zrealizowanej w Śródmiejskim Teatrze Muzycznym przez Antoniusza Dietziusa. I tym razem bezkolizyjnie przenosimy się w różne miejsca akcji, z Wietnamu do Stanów Zjednoczonych, z Atlanty do Bangkoku czy Hosziminu. Podobnie we wszystkich spektaklach rozegrana jest na przykład scena ewakuacji Ambasady Amerykańskiej w Sajgonie, do której doszło w 1975 roku czy wojskowych parad przed obliczem wietnamskiego prezydenta. W ogóle „Miss Saigon” to dużej mierze zbiór efektownych obrazków i imponujących sekwencji muzycznych, które zyskują na atrakcyjności dzięki azjatyckiej egzotyce i politycznym kontekstom. Szkoda jednak, że w inscenizacji Maciasa mamy do czynienia z bardzo poważnym, by nie rzec dosłownym potraktowanie tematu. Jestem przekonany, że dzisiaj przydałaby się tej opowieści perspektywa większego dystansu czy też choćby odrobiny ironii. Tym bardziej, że publicystyka polityczna jest w tym libretcie jednak raczej taniej i miałkiej jakości.
Podobnie jak w Romie, w Łodzi słuchamy orkiestry pod kierownictwem Macieja Pawłowskiego. I brzmi ona znakomicie. A przecież partytura Schönberga do najłatwiejszych nie należy, nie jest jakoś szczególnie przebojowa czy nawet melodyjna. Niektórym może nawet wydać się monotonna. Tym większe uznanie należy się instrumentalistom, którzy z powodzeniem tej monotonii się ustrzegli. Natomiast nie do końca zgadzam się z zarzutami, że bardzo przeszkadza w tym musicalu brak jakiejkolwiek melodii, którą chciałoby się nucić jeszcze po wyjściu z teatru. Jeśli nawet żadna z piosenek nie zasługuje na to, by stać się bezsprzecznym szlagierem, to jednak wiele z motywów przewodnich, przynajmniej w moim uchu, na dłużej pozostało.
Taki musical jak „Miss Saigon”, w którym wszystkie kwestie trzeba wyśpiewać w duetach, tercetach, a nawet w momencie śmierci, wymaga wszechstronnie utalentowanych solistów, którzy potrafią łączyć na scenie wokal z tańcem, jednocześnie są aktorskimi osobowościami umiejącymi oddać całą złożoność sytuacji i okoliczności, w jakiej ich postaci z powodu wojny się znalazły. Odtwórczyni Kim w interpretacji Urszuli Laudańskiej nie udało się unieść całego ciężaru tej bardzo trudnej i wymagającej roli. O ile w partiach lirycznych Laudańska radzi sobie całkiem nieźle, to już w tych fragmentach wymagających większego dramatyzmu trudno jej głosem wyrazić silne emocje i namiętności, jakie towarzyszą dziewczynie najpierw w chwili poznania Chrisa, a potem po nagłym rozstaniu i jego wyjeździe do Ameryki, kiedy musi samotnie zarabiać na życie i wychowanie ich synka. W kontekście całego spektaklu śpiew Laudańskiej staje się momentami nużący i zbyt jednostajny, nie wychodząc poza naiwność i papierowość bohaterki, która ślepo próbuje wierzyć w miłość. Marcin Januszkiewicz w roli Chrisa radzi sobie natomiast znakomicie, w jego śpiewie jest ogromny ładunek żarliwych emocji i prawdziwych namiętności, choć aktorsko bardzo dobrze powściąganych, a nie egzaltowanych, do czego mogłaby skłaniać słabo motywowana psychologia postaci; to sposób artykułowania owych emocji wywołuje największe wzruszenie, zarówno w duetach z Kim, ale najpełniej w trudnych rozmowach ze swoją amerykańską żoną. Januszkiewicz i Krzemień, której udało się uciec od czułostkowej dobroci bohaterki, śpiewają zjawiskowo pięknie i dlatego otrzymują największe brawa.
Po nieudanej scenie z prostytutkami w kolejnych sekwencjach rozkwita talent Karola Wolskiego w roli Szefa, doskonale oddającego charakter alfonsa, nieuczciwego sutenera, kombinatora i oszusta, który dla zysku jest w stanie dokonać największych przekrętów, a nawet sprzedać najbliższych. Wolski wspaniale zmienia maski wcielając się w gwiazdę music-hallu afirmującą amerykański styl życia; dla niego Ameryka jest szczytem marzeń, co brawurowo pokazuje znakomicie wykonany utwór „American Dream”, będący pełnym ironii postscriptum do tego, jak fałszywe role przypisywano wtedy walczącym ze sobą krajom i narodom. Daje się też zapamiętać z dobrej strony postać Thuya w wykonaniu Marcina Sosińskiego, który w roli zdemoralizowanego komunistycznego agitatora powraca jako duch na scenę, by przypomnieniem dokonanej zbrodni nękać matkę ratującą życie swojego dziecka. Nie sposób w obsadzie nie zauważyć także Katarzyny Łaskiej (w Romie to ona kreowała Kim), która wciela się tym razem w niewielką rolę Gigi.