„Śmierć komiwojażera” Arthura Millera w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Reżyser Remigiusz Brzyk do klasycznej “Śmierci komiwojażera” Arthura Millera podchodzi bardzo poważnie i dosłownie. Rezygnuje z nadmiernego linkowania przeszłości i przyszłości, co być może spodoba się entuzjastom prostej formy, ale już niekoniecznie porwie poszukiwaczy mniej oczywistych realizacji.
“Śmierć komiwojażera” w łódzkim Teatrze Nowym jest spektaklem poprawnym, acz mało zaskakującym. Twórcy raczej wiernie trzymają się oryginału i nie ingerują przesadnie w treść dramatu. Remigiusz Brzyk nie ulega pokusie, żeby zabawić się w publicystę i komentatora. Niewiele robi, żeby dramat Millera unowocześnić, spolszczyć, wyraźnie przenieść na poletko centralno-wschodniej Europy i być może opowiedzieć o fragmencie naszej rzeczywistości za pomocą historii Willy’ego Lomana (chociaż w pewnym sensie z uwagi na uniwersalność dramatu Millera nie da się tego uniknąć). W ten sposób dostajemy klasyczne przedstawienie, bez udziwnień, rozrzuconych tropów interpretacyjnych i tak zwanych fajerwerków. A nieraz przecież właśnie tej “nudy” i rutyny szukamy w sztuce.
Jeżeli jednak nie tego szukamy – lub w danym momencie oczekujemy mocniejszych bodźców i wyraźniejszych interpretacji – spektakl Brzyka może być nużący i trochę wtórny. Szczególnie pierwszy akt wydaje się suchy i nudny. Pozbawiony dźwięków, kolorów, energii. Nijaki. Jak życie głównego bohatera? Być może.
Po przerwie akcja przyspiesza, nadal jednak w całości brakuje jakiegoś zapalnika, impulsu. I to nie kwestia treści, a raczej formy – bo przecież nie bez powodu “Śmierć komiwojażera” w ostatnich latach boleśnie przypomina o swojej aktualności z teatralnych desek różnych polskich miast (chociażby krakowskiego Teatru Ludowego). I ta aktualność opowieści o Lomanie tyle zadziwia, co przeraża. W czasach rozchwianej inflacji, kultu zapierdolu, patodeweloperki, kredytów i mieszkań, na które stać coraz mniej ludzi, a także kolejnej w dziejach ludzkości wielkiej weryfikacji marzeń i możliwości, niczym echo rozbrzmiewają dawne nadzieje na sukces i lepsze życie. Nadzieje, które coraz częściej nie mają szans na realizację w rozpadającym się świecie.
To wręcz niewiarygodne, jak wizja dobrego życia opętanego pierwszymi oddechami kapitalizmu Willy’ego współgra ze współczesnymi wyobrażeniami o sukcesie. Tak jak wtedy, tak i teraz liczy się to, co można sprzedać, a współczesnymi komiwojażerami są influencerzy, którzy może nie dosłownie, ale jednak – za sprawą ekranów – codziennie wskakują nam do domów i podsuwają kody na kolejne produkty, które humor poprawiają tylko pozornie i na chwilę. Beznadzieja Lomana jest niemal tą samą beznadzieją doświadczaną tu i teraz.
W łódzkim teatrze o tym zmęczeniu, wkurzeniu i rezygnacji jako Willy Loman opowiada – słowem, gestem, grymasem, spiętym ciałem – Juliusz Chrząstowski. Aktor przez niemal trzy godziny nie schodzi ze sceny. Można odnieść wrażenie, że to przede wszystkim spektakl jednego bohatera, że chwilami wchodzimy do jego głowy, dotykamy chaosu jego myśli, tego pomieszania z poplątaniem. Chrząstowski nie tylko pokazuje rozbicie postaci, on właściwie tym rozbiciem się staje. Stopniowo gaśnie, chociaż jednocześnie częściej “zapala się” w przypływach złości.
W głowie Lomana myśli płyną szybkim strumieniem, rozbijają się o skały, nakręcają wkurzenie na swój los, na świat, na wszystko. Studzić te pesymistyczne, wręcz odklejone od rzeczywistości zapędy próbuje Linda (Katarzyna Żuk) – żona, która z każdą sceną coraz mocniej atakowana jest przemocowymi komunikatami sfrustrowanego męża. Nie ma jednak ratunku dla tych, którzy najchętniej kapitalizmowi postawiliby ołtarzyk. Problemem Lomana jest bowiem poczucie, że to on jest wadliwy, bo nie odnajduje się w systemie. Nie zauważa, że to system jest chory. Świadomość ciągłego oszukiwania siebie i innych niechybnie prowadzi do szaleństwa – w przypadku Willy’ego następuje całkowity chaos, czasy i przestrzenie się miksują, z zaświatów wracają ci, którzy są dla niego wzorem sukcesu.
Tę destrukcyjną wiarę w pieniądz Willy – i zastępy mu podobnych – groźbą i presją próbuje wbić do młodych jeszcze głów synów. Ta wiara jest też znaczącym czynnikiem zatruwającym rodzinę. W codzienności Lomanów nie ma czułości i bliskości. Jest tylko opracowywanie strategii – jednocześnie przetrwania i sukcesu. Remigiusz Brzyk zestawia takie postawy z polskimi doświadczeniami lat 90., gdy dziki turbokapitalizm dał całym pokoleniom fałszywe nadzieje na wielkie pieniądze i sukcesy, a niektórych w tych dążeniach rozpędził na tyle, że obudzili się, gdy owszem, wielki dom był już ich, ale nie było komu w nim mieszkać. Reżyser przypomina ten okres przebitkami wyświetlanymi w formie niemego wideo. Jest oranżada, hamburgery, wypożyczalnie wideo. Chociaż jest to zabieg czytelny, to jednocześnie wybijający – to pierwszy i chyba jedyny moment, gdy reżyser bezpośrednio linkuje świat amerykańskiego komiwojażera z lat 40. XX wieku i polskiego przedsiębiorcy lat 90. XXI wieku.
To wszystko to trochę za mało, by losami Willy’ego w wydaniu Remigiusza Brzyka się przejąć. I poczuć smutek, że frustracje w tym człowieku urosły do tego stopnia, że rezygnuje on ze stanu zawieszenia w powietrzu na rzecz całkowitego zniknięcia.