„Meneliada” Jerzego Niemczuka w reż. Mariana Opani w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Magdalena Hierowska w Teatrze dla Wszystkich.
Opuszczony, wypchnięty z codzienności, stoczył się po równi pochyłej na samo dno. Skopane myśli, rozpacz i dusza bezpańskiego psa, ale też niebywała przebiegłość, jak wymuszona gra o przetrwanie. W śmieciach szuka ludzkości i klucza do człowieczeństwa, ale nie dostrzega, że drzwi dla niego już dawno zostały zamknięte.
Czy mamy prawo porzucić człowieka na śmietniku, jeśli wraz z nim upadną wszystkie ideały? Co wyznacza poczucie wartości i kto wysiadł z tramwaju w drodze do kapitalizmu? – rozważa główny bohater (Marian Opania) w monodramie „Meneliada”, uważając luksus samodzielnego myślenia za nadrzędną cechę człowieka wolnego.
Nić dramaturgiczna spleciona pajęczą siecią według scenariusza Jerzego Niemczuka oraz skromna i wymowna scenografia od samego początku zabierają widza w świat, w którym z pewnością nie chciałby się znaleźć. Wepchnięta w usta głównego bohatera filozofia strachu wydostaje się wewnętrznym krzykiem rozgoryczenia. Tragiczny los kloszarda nie pozostawia złudzeń, że budował swoją sferę komfortu w pojemniku na makulaturę wypełnionym niechcianą literaturą i pomieszaniem zmysłów. Stukot obcasów, jak dźwięk odchodzącej godziwej przyszłości, stał się dla niego karą za złe wybory.
Podczas tego nadzwyczaj beztroskiego spektaklu o pozornie pogodnej formie, odnajdujemy postać wśród głucho brzęczących żebraczych monet. Odczarowany Teatr Ateneum za sprawą tej historii zmienił się w wysypisko śmieci, w którym treść znika wraz z pijanym wydechem głównego bohatera. Odczłowieczony, porzucony i smutny wskazuje na przeszłość, której nigdy nie było. W ten sposób sen błazna z pozwoleniem do wykonywania zawodu staje się nocną marą wariata, snującego się między światłem a ciemnością. Tylko on widzi we własnym wariactwie sposób na przetrwanie, tworząc iluzję zdrowego rozsądku.
Czy taki bohater jest w stanie zaspokoić widza, szukającego w teatrze dialogu piękna z wzniosłością? Czy można odnaleźć swobodę interpretacyjną w historii o okrucieństwie i dewastacji umysłu? Kloszard, śmieć i błazen. Żebrak, kanalia i pijak, a jednak człowiek, który swą żebraczą misję porównuje do wzniosłej filozofii życia. Pragnie być lepszym od innych, a w nicości, z dusznym słowotokiem, do utraty tchu szuka zrozumienia. Nie wie, że to tylko pijana wizja nadchodzącego końca, w której słowa tliły się krótko i pozostał tylko popiół na rozdartych kartach wspomnień o człowieku godnym.
Dążąc do momentu przeistoczenia się prawdy w sceniczną umowność, można dostrzec pełen żalu błysk w oczach bohatera, by po chwili okazało się, że to tylko nowomowa szaleńca. To, co mogłoby być prawdą, okazuje się tylko wymownym oszustwem i grą z fałszywym rekwizytem ślepca szukającego w kłamstwie sposobu na życie. Stracił wszystko, tak jak stracić można wiarę i chęć do życia. Skazany na nicość, lub – dosłownie rzecz ujmując – na recykling, stara się nie rzucać bliźniemu w oczy. Jednakże świat też nie chce go zobaczyć, ponieważ według wielu nie warto patrzeć na człowieka, którego nie ma.