EN

27.03.2025, 17:08 Wersja do druku

Czerwony i czarny – kolory nudy

„Czerwone i czarne” wg Stendhala w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Tadeusz Marek na portalu Radio Kraków Kultura.

fot. Mateusz Skwarczek / mat. teatru

„Czerwone i czarne”, najnowszy spektakl Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa, jest jak jeden z tych wykładów o najważniejszych i najciekawszych sprawach tego świata, które poprowadził niecharyzmatyczny (by nie powiedzieć anty-charyzmatyczny) wykładowca. W obliczu spotkania z takim jegomościem można jedynie ziewnąć, a następnie wkręcić się w temat we własnym zakresie. 

A było to tak. Postanowił pan dyrektor wielkim pisarzem się zająć, jego wielką powieść na scenie pokazać i wielkimi tematami publiczność przejąć. Użył do tego dziewiętnastowiecznej opowieści o wyjątkowo utalentowanym wieśniaku, który wkrada się na salony, ociera się o sutannę (a może i kilka), wchodzi w kilka romansów z żonami i córami możnych tego świata, po czym jedną z nich rani i ściętym zostaje. 

Dramat godny ponapoleońskiej Francji. Dramat, który pisarz Stendhal opisał na kilkuset stronach, a Szydłowski we współpracy z Szekalskim skondensowali w ponad trzydziestu scenach (to sporo i to się niestety czuje!). Dramat, bo nie wiemy czy chłopaczyna zginął słusznie. Nad tym mamy się wspólnie zastanowić, a pomóc ma nam w tym - moi mali detektywi i małe detektywki - śledztwo! Niemal cały spektakl to bowiem zapis kilkunastu przesłuchań, który można by równie dobrze nazwać kawalkadą dłużących się monologów. Wszystkie one odbywają się w postawionym w centrum dekoracji akwarium, zza szyby. Wszystkie one dotyczą wyobrażeń o Julianie Sorelu, bo tak nazywa się protagonista. No właśnie… protagonista, którego nie ma. 

Wspomniana szyba sprawnie odcina aktorów od widowni, skutecznie ogranicza możliwość jakiegokolwiek emocjonalnego spotkania się z bohaterami. Zresztą, co tam szyba. Spektakl tak pomyślano, że nawet kiedy aktorzy zza niej wychodzą, to tak jakby nie wyszli. A to dlatego, że niemal wszystko w tym spektaklu dzieje się w warstwie deklaratywnej. O tym, jaki był Sorel, jeszcze zanim na scenie pojawi się grający go Vitalik Havryla, publiczność dowiaduje się z opowieści (no dobra, z zeznań). Ta tendencja utrzymywać się będzie do końca (nie liczcie, Widzu, Widzko, Bracie, Siostro na dynamiczny zryw, który mógłby się wkraść w wywód naszego antycharyzmatycznego wykładowcy!). To tak jakby twórcy w miejsce zasady „show, don’t tell” (pokaż, nie gadaj), postanowili włożyć „tell, don’t show” (gadaj, nie pokazuj).

Miał być spektakl „Czerwone i czarne” opowieścią - jak mówił Szydłowski - o chłopaku mającym w sobie „krnąbrność, niezgodę, anarchię, a wręcz siłę chaosu”. Jego życie, jako przyjętego, odrzuconego, przeżutego, a w końcu wyplutego przez elity, miało obnażyć toksyczne zębatki mechanizmu władzy: publicznej i kościelnej. I to wszystko pięknie brzmi. Ba! To nawet pociąga. Jest to niewątpliwe WIELKI TEMAT NA TEN CZAS. Szkopuł w tym, że tego samego bohatera, który ma być owym egzystencjalnym konkretem kondensującym w sobie złożoność zaproponowanej problematyki, traktuje się w inscenizacji po macoszemu. Odbiera się osobie oglądającej możliwość szczerego wzruszenia się jego losem, przeżycia, sygnalizowanej od początku spektaklu, niesprawiedliwości.

Ubolewam nad tym, że „Czerwone i czarne” staje się w interpretacji Szydłowskiego czarno-białe. Jak ksiądz, to molestował, jak biskup, to wyniosły, jak hrabia-katolik, to hipokryta. Wszyscy oni zaś lubieżni i rozpasani. Najciekawsze są przecież pęknięcia i niejednoznaczności - tych w Łaźni zabrakło. Owszem, czarno-biały nie jest Sorel. Jego portret stworzony i opowiedziany przez pozostałych bohaterów ma być wszak niejednoznaczny. Tutaj jednak „niejednoznaczny” okazał się tożsamy z „mdły” i „nijaki”. Oto Bracie, Siostro, ładny chłopiec, którego ciągnęło do świata, który uwiódł, zapłodnił, ranił i zginął, a we wszystko to nie wierzymy. To jak babcia, która mechanicznie osiemdziesiąty raz klepie o tej samej rodzinnej traumie, ale czyni to beznamiętnie, bo emocje z tą traumą związane dawno już uleciały i wyjałowiły narrację. To tyle byłoby z niejednoznaczności. 

Jest w tym spektaklu jedna scena poruszająca. Wtedy, gdy w finale Vitalik Havryla jako Julian Sorel wygłasza spod gilotyny monolog w rodzimym, ukraińskim języku. To pierwszy i ostatni moment, kiedy do głosu dochodzą emocje, takie z trzewi, po jakie chodzę do teatru. Mówi w tej scenie Sorel/Havryla o wolności i odrzuceniu. Słowa te mocno rezonują, a rezonując nakazały mi się zastanowić, czy aby nie padłem ofiarą sprytnej manipulacji. Doklejenia do marnego materiału publicystycznej pointy, która ma pozostawić widzów przejętych i wzruszonych. Wzruszenie finałową sceną nie jest jednak wzruszeniem całym spektaklem. Gdyby temperatura „Czerwonego i czarnego” była podobna temperaturze ostatniej sceny, byłaby to zupełnie inna recenzja. Tymczasem wciąż pozostajemy w czułych objęciach nudnego wykładowcy, który właśnie, przecierając zmęczone oczy, wyłączył przeładowaną tekstem prezentację o niesprawiedliwości tego świata i rewolucyjnych nastrojach. A woda w kranie była letnia. 

Tytuł oryginalny

Czerwony i czarny – kolory nudy

Źródło:

Radio Kraków Kultura
Link do źródła

Autor:

Tadeusz Marek

Data publikacji oryginału:

27.03.2025