„Czarny Szekspir” Jacka Mikołajczyka w reż. autora w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Krzysztof Korwin-Piotrowski na stronie Orfeo.
Jacek Mikołajczyk jest autorem scenariusza (libretto i teksty piosenek) i reżyserem musicalu „Czarny Szekspir” z muzyką Tomasza Filipczaka. Prapremiera odbyła się 4 marca 2023 roku w Teatrze „Syrena” w Warszawie. Powstał spektakl o kryzysie wartości i walce z niesprawiedliwością, zrealizowany w atrakcyjnej formie, wykorzystującej elementy musicalu, wodewilu, kabaretu i spektaklu dramatycznego oraz kryminału.
Reżyser Jacek Mikołajczyk dotarł do bardzo ciekawej historii „innego” – słynnego w XIX wieku afroamerykańskiego aktora Iry Aldridge'a, urodzonego w 1807 roku. „Żył w czasach, kiedy czarnych performerów oglądano co najwyżej w cyrku jako egzotyczną atrakcję, a powszechny był pogląd, że przedstawiciele rasy czarnej charakteryzują się niższym rozwojem umysłowym niż biali” – pisze Mikołajczyk w programie do spektaklu, wydanym w formie starej gazety. Aldridge urodził się w Nowym Jorku w 1807 roku. Obecnie kilkadziesiąt teatrów w USA nosi jego imię. Na ulicy Piotrkowskiej 175 w Łodzi jest tablica pamiątkowa z tekstem: „W tym miejscu znajdował się teatr i zajazd Paradyż, w którym nie zagrawszy roli Otella 7.08.1867 zmarł Ira Aldridge, urodzony 24.07.1807 r. w Nowym Jorku, pierwszy w dziejach czarnoskóry tragik Szekspirowski. Osiągnął sławę międzynarodową. Pochowany w Łodzi na cmentarzu ewangelicko-augsburskim”.
Przypomniała mi się historia o spotkaniu z „innym”, opowiedziana przez prof. Martę Gibińską podczas międzynarodowych warsztatów „Meeting the other”, zorganizowanych w 2021 roku przez Gdański Teatr Szekspirowski. Wiele lat temu Gibińska poleciała po raz pierwszy do USA na Kongres Szekspirowski, który odbywał się w Los Angeles. Wieczorami zabierano uczestników konferencji autokarem na przedstawienia. Pewnej nocy spektakl skończył się bardzo późno i wrócili dopiero o pierwszej. Kierowca autobusu podwiózł ich jedynie do hotelu Biltmore, a ten, kto nocował w Hyatt, musiał przejść trzy przecznice. Była tej nocy jedyną osobą z tego hotelu. Gdy szła sama, nagle stanął na jej drodze młody mężczyzna o ciemnej karnacji. Podszedł do niej, nie mówiąc nic, ale zagrodził jej drogę. Mimo iż była wystraszona, spojrzała jemu prosto w twarz i powiedziała: „Przepraszam, nie mam pieniędzy”. Rzeczywiście nie wzięła z sobą portfela i nie miała w kieszeni ani centa. Na to on odrzekł: „Dziękuję za rozmowę ze mną” i odszedł. Marta Gibińska do dziś ma łzy w oczach, kiedy o tym mówi. To było spotkanie z „innym”, które doprowadziło do rozwiązania problemu poprzez rozmowę i spojrzenie prosto w oczy drugiego człowieka w sytuacji zagrożenia.
Warszawski spektakl pokazuje kilka punktów widzenia. Tutaj jest więcej „innych”: nie tylko „czarny Szekspir”, ale także anarchiści, którzy są uznawani za zagrożenie dla XIX-wiecznego porządku świata, w którym rządzą „biali”, królowie, cesarze i car Rosji. Spektakl nosi bardzo długi podtytuł, który przypomina retorykę tabloidowych nagłówków: „Burzliwe przypadki i nagła a zagadkowa śmierć w mieście Łodzi Iry Aldridge'a, Afrykańskiego Księcia”. Mikołajczyk celowo używa tu zabiegów znanych z mediów, a cel jest jeden – zaciekawienie odbiorcy. W pierwszym akcie spełnił według mnie oczekiwania znakomicie. Przede wszystkim poznajemy stopniowo kolejnych bohaterów, autor odsłania przed nami różne tajemnice. Zgodnie z zapowiedzią, głównym bohaterem jest „czarny Szekspir” Ira Aldridge, świetnie grany przez bardzo dobrego aktora o ciemnej (nie czarnej) karnacji skóry, Mikołaja Woubisheta. Można go było oglądać w wielu spektaklach we wrocławskim Teatrze Capitol. Otrzymał Grand Prix na XXIX Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. W ubiegłym roku dostał nagrodę „Super Diament Wrocławia”. O takich ludziach jak on mówi się „zwierzę sceniczne”. Ten charyzmatyczny artysta może zagrać równie dobrze Otella, jak i czarodzieja, kota czy cesarza. Jest znakomity aktorsko i wokalnie, a także ma bardzo plastyczne ruchy.
Aldridge rozpoczynał karierę w nowojorskim African Grove Theatre. Potem wyemigrował do Anglii, ale w wyniku skandalu w Covent Garden, związanego z dyskryminacją rasową, wyruszył na kilkunastoletnie tournée po Europie, od Francji do Rosji. Mikołajczyk pokazał to zabawnie na scenie w sposób skrótowy, ale rzeczywiście tak się działo: amerykański aktor grał po angielsku, a aktorzy w Niemczech po niemiecku, w innych krajach – również w swoich językach. W tej fantazji literackiej pojawiają się także inne „prawdziwe” postacie, które zostają w jednym spektaklu zderzone ze sobą, co prowadzi do zaskakujących zwrotów akcji.
Mikołajczyk wprowadził na scenę także szwedzką śpiewaczkę operową Jenny Lind (1820-1887), graną przez Annę Terpiłowską. Zakochał się w niej Hans Christian Andersen, a podziwiali ją także Fryderyk Chopin czy Felix Mendelssohn. Jenny jest tutaj osobą, która opowiada nam historię i popycha ją do przodu. Świetnie balansuje między rolą jednej z osób dramatu i funkcją narratorki, dystansującej się od przedstawionej sytuacji. Zresztą w całym spektaklu Mikołajczyk konsekwentnie wykorzystuje aktorów do wielofunkcyjnych działań, znanych dobrze z tzw. teatrów lalkowych. Tutaj bardzo często 13 aktorów jest razem na scenie. Są zespołem śpiewającym piosenki z podziałem na role, jak i chórem komentującym sytuację. Tutaj wszystko jest możliwe – zmiany nastroju od wodewilowo-kabaretowej konwencji poprzez farsowe gali, komedię i dramat. Mikołajczyk jak wyjątkowy znawca musicalu, sprawnie żongluje formą. Przydaje mu się także doświadczenie, zdobyte podczas tłumaczenia kryminałów. Mamy tu więc komisarza i żandarmów, jest poszukiwanie rewolucjonistów i próba udaremnienia zamachu na cara Rosji.
Autor wprowadził także do akcji „ukraińskiego Mickiewicza” czyli słynnego pisarza Tarasa Szewczenkę (1814-1861), granego z ujmującą naturalnością przez Dominika Ochocińskiego. Był także uzdolnionym malarzem – studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. Za działalność rewolucyjną był zesłany w głąb Rosji. Zaprzyjaźnił się z Aldridge'em i namalował jego piękny portret. Mikołajczyk zainteresował się także dwiema rewolucjonistkami: Żydówką Emmą Goldman (1869-1940) była anarchistką, podejrzewaną o próbę zamachu na prezydenta USA Williama Kinley'a. Gdy została wysłana do Rosji, krytykowała Lenina. Później udała się do Hiszpanii, a w końcu wylądowała w Kanadzie. Natomiast urodzona w Londynie Mary Shelley (1797-1851) pisała powieści grozy, między innymi „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”. Po jego kremacji serce nie zostało całkowicie spalone i Mary przechowywała je w domu. Jej mama – zmarła kilka dni po porodzie córki – Mary Wollstonecraft była pisarką i aktywistką wypowiadającą się w obronie kobiet. Ojciec William Godwin został z kolei uznany za myśliciela anarchistycznego. Jej mąż Percy Shelley był poetą. Zakochał się w niej, gdy jeszcze miał żonę. Spotykali się potajemnie przy grobie jej matki i tam zdarzyło im się skonsumować związek. Mikołajczyk połączył postać Emmy Goldman z Mary Shelley – i tak powstała fikcyjna osoba Emma Sheley, grana z niesamowitym temperamentem przez Martę Burdynowicz.
Kolejna ciekawa rzecz to gra Mikołajczyka z „Otellem” Szekspira. Nieprzypadkowo przecież żoną głównego bohatera jest Desdemona (Magdalena Placek-Boryń). Zagrała z wdziękiem i bez przerysowań zwłaszcza w kameralnych scenach, wymagających skupienia. Wspaniały jest w przedstawieniu „czarny charakter” Jago – Przemysław Glapiński. Przypomina biblijnego Judasza i oczywiście Panie wypadły w tym spektaklu gorzej, także od strony wokalnej. Zdecydowanie gwiazdami wieczoru są Mikołaj Woubishet i Przemysław Glapiński. Marta Burdynowicz wzbudza wielką sympatię i otrzymała zasłużone brawa, natomiast wokalnie zawiodła mnie zwłaszcza w górnych dźwiękach (dowiedziałem się, że nie zdążyła wyleczyć zapalenia krtani, a nie miała zastępstwa). Z kolei Magdalena Placek-Boryń była nierówna, czasami śpiewała dobrze, to znowu jej głos stawał się chwiejny i wpadał w tremolo. Pozytywnie odebrałem muzykę skomponowaną przez obchodzącego 30-lecie pracy artystycznej Tomasza Filipczaka. Artysta jest kierownikiem muzycznym Teatru „Syrena” i pianistą. Prowadzi też zespół muzyczny, liczący około 10 osób i nazywany przez dyrekcję orkiestrą. W kameralnych spektaklach muzycznych na Zachodzie również często zdarzają się orkiestry liczące od kilkunastu do dwudziestu osób, a czasem są to tylko kilkuosobowe zespoły z multiinstrumentalistami. Muzyka Filipczaka ma bogactwo brzmienia, jest melodyjna i spełnia kilka funkcji. Z jednej strony posuwa akcję, z drugiej – jest ilustracyjna, a z trzeciej – pomaga stworzyć show. Filipczak napisał do tekstów Mikołajczyka piosenki, z których dwie lub trzy mogą stać się przebojami. Dla mnie najlepszym utworem jest „Czarny Szekspir” i miałem nadzieję, że będzie powtórzony na bis.
Jak w pierwszym akcie akcja nabierała tempa i bardzo dobrze było stopniowane napięcie oraz efekty zaskoczenia, tak w akcie drugim struktura nie jest już tak dobra. Desdemona siada na schodach i gra na bębenku, a Aldridge zagaduje do publiczności w stylu: „Siku było?”, co jest dosyć słabe, ale ludziom się podoba... Nie wiadomo, czemu ma służyć ten wstęp. Rozpoczyna się wodewilowy rozbudowany „numer”, przypominający o wykreowanej biografii Aldridge'a, jakoby urodził się w Senegalu. Mamy w tym miejscu taniec i śpiew w kręgu, w ładnych „afrykańskich” kostiumach (według projektów Katarzyny Adamczyk), przypominający mi trochę atmosferę z musicalu „Hair”. Następuje właściwie zatrzymanie akcji na rzecz show, które zostało bardzo dobrze wykonane. Warto pochwalić także choreografię Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki. Dopiero po około 15 minutach wracamy do przerwanego wątku historii kariery Aldridge'a. Pojawia się znowu Taras Szewczenko i mamy ukłon w stronę naszych braci zza wschodniej granicy: „Sława Ukrainie”. Ta historia ma zapowiadany dalszy ciąg, który jednak nie następuje. Bardzo spodobał mi się finał spektaklu, mocny i wstrząsający. Świetnie wpleciony został także fragment „Otella” Szekspira. Natomiast nie spodobała mi się wyliczanka, dotycząca tego, co zdziałał Aldridge. Ta narracja zepsuła trochę dramaturgię spektaklu. Finał z kolei jest mocny, jak w teatrze dramatycznym. Mam wrażenie, że Jacek Mikołajczyk nie mógł się zdecydować, w którą pójść stronę. Tak, jak pierwszy akt ma klarowną akcję i dobre tempo, tak drugi rozbija się na kilka rodzajów spektakli: wodewil, dramat, musical i akademię ku czci. Można by trochę jeszcze nad tym popracować, a warto, ponieważ materiał jest dobry, a zespół aktorski – wyjątkowo zgrany jak jeden organizm.
Jacek Mikołajczyk jako autor i reżyser sprawnie żongluje konwencjami teatralnymi, aby nie pozostawić widza obojętnym. Trzeba przyznać, że w spektaklu nie ma miejsca na nudę. W związku z tym, że scena jest niewielka, wykorzystywana jest również widownia, dając złudzenie, że znajdujemy się w przestrzeni scenicznej. „Inni” są tu postaciami na tyle ciekawymi i wieloznacznymi, że możemy stanąć po ich stronie, ponieważ mają swoje ideały, o które walczą i są gotowi wyjść ze strefy komfortu. Próbują tworzyć lepszy świat, bez szowinizmu, nienawiści i poniżania ludzi. Powstało przedstawienie pełne pozytywnej energii oraz pokazujące, że teatr może być równocześnie sztuką i rozrywką na wysokim poziomie, z dobrze rozwijającą się intrygą.