Festiwal Przestrzenie Sztuki TANIEC we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Kamil Bujny w „Teatrologii.info”.
Zebranie w jednym tekście wrażeń z festiwalu trwającego bez mała dwa tygodnie to nie lada wyzwanie. Zorganizowany przez Wrocławski Teatr Pantomimy Festiwal Przestrzenie Sztuki TANIEC umożliwił widzom uczestnictwo w wielu różnych wydarzeniach: spektaklach, warsztatach, debatach, seansach filmowych i spotkaniach z artystami. W ramach imprezy zaproponowano publiczności aż osiem przedstawień, z czego trzy gościnne, Symfonię alpejską Cezarego Tomaszewskiego z repertuaru Wrocławskiego Teatru Pantomimy oraz cztery premiery. Analizując program z perspektywy czasu, myślę, że o festiwalowych pokazach można mówić w kontekście trzech głównych kategorii – pracy z obiektem, przyjemności i tematyzowania cielesności.
Zacznijmy od pracy z obiektem. Pierwszym zaprezentowanym w trakcie przeglądu przedstawieniem było Jeszcze tylko trzy razy w choreografii występującego na scenie Wojciecha Furmana. Spektakl, inspirowany doświadczeniami autora zmagającego się z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, w ciekawy i angażujący emocjonalnie odbiorcę sposób pokazał, jak wygląda życie osoby z OCD – zwłaszcza w okresach, gdy nasilają się u niej natrętne myśli (obsesje), wymuszające – jak na bohaterze widowiska – poddawanie się określonym zachowaniom (kompulsjom). Performer, współpracując z Justyną Tomską, dramaturżką, przygotował zupełnie nieoczywistą, acz bardzo przejrzystą w wyrazie, choreografię, na którą złożyły się przede wszystkim zapętlone ruchy i czynności – m.in. wycierania podłogi i blatów, pocierania czegoś o coś czy uważne domykania szuflad. Wszystkie te działania dowartościowano na scenie w dwójnasób: właśnie jako elementy choreografii oraz wpisane w nią kompulsje. Furman, tematyzując chorobę, zyskał nad nią symboliczną przewagę. Zachowania, które w OCD biorą się z potrzeby rozładowywania napięć, stały się częścią choreografii, a więc czegoś, co zostało wcześniej dokładnie zaplanowane i co podlega twórczej kontroli. Odtwarzanie ustalonych sekwencji nadało performerowi podmiotowość, a co za tym idzie – władzę. Ciekawie obserwuje się tą zmetaforyzowaną, pełną napięć zależność między dobrowolnością a koniecznością i tańcem a kompulsją, zwłaszcza w drugiej części przedstawienia, gdy na scenie pojawiają się drewniane misy (najpierw małe, później – jedna wielka), z którymi tancerz zaczyna pracować. Metaforyzują one jego działania i naznaczają je dadaistycznym rytem: performer głębiej „zapada” się w świat swoich emocji, ulega im, czego symbolem staje się właśnie surrealistyczna ogromna misa.
Relacje między tancerzem a przedmiotem stały się również tematem spektaklu Hanny Bylki-Kaneckiej Mój ogon i ja. To widowisko przygotowane z myślą o bardzo wymagających odbiorcach – małych dzieciach, w wieku 3-6 lat. Obecne na scenie performerki (Aleksandra Bożek-Muszyńska, Hanna Bylka-Kanecka i Magdalena Górnicka-Jottard) oddają młodym widzom i ich rodzicom przestrzeń do wspólnej zabawy z wyobraźnią: najpierw opowiadają za pomocą ruchu o przebiegu ewolucji, a później zapraszają publiczność do współuczestnictwa w zabawie. Każdy z widzów dostaje ogon, który – przyczepiony do ciała – wyzwala z automatyczności ruchu, wymusza poszukiwanie nowych form ekspresji, staje się przedmiotem nieograniczonych fantazji dziecka. Najmłodsi animują dodatkową część ciała na różne sposoby, ulegając nie tylko własnej wyobraźni oraz sugestiom obecnych obok performerów, lecz także rytmicznej, niekiedy wręcz transowej, muzyce, przygotowanej przez Józefa Buchnajzera. Spektakl Bylki-Kaneckiej od pewnego momentu przestaje podlegać kontroli zawodowych tancerzy, sprzyja inwencji twórczej widzów.
Kluczowy dla wrocławskiego festiwalu okazał się także namysł nad ciałem – jego możliwościami, ograniczeniami i zewnętrznymi uwarunkowaniami. Cielesność rozpatrywano tu w różny sposób: w niektórych przedstawieniach była wyraźnie eksponowana, pokazywana jako coś, co transmituje znaczenia i przynależy do kultury; w innych widowiskach ciało przypisywano zaś do sfery natury, czegoś, co nie zależy od żadnych skodyfikowanych przez społeczeństwo norm. Relacjom między tymi dwoma porządkami przyjrzała się m.in. Marta Ziółek w Wolnych ciałach – przedstawieniu Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Na scenie zobaczyliśmy performerów, którzy, wychodząc od jakiegoś tajemniczego rytuału, połączenia śpiewu, muzyki i tańca – z Ziółek jako główną wykonawczynią, stopniowo wyzbywali się wszelkich kulturowych ograniczeń, tak, by ostatecznie na poziomie narracji zrezygnować z ludzkiej perspektywy. Choć początkowo wydawało się, że tematem widowiska będzie rytuał jako taki i związana z nim sakralność (na co wskazywały taneczne kręgi, transowa muzyka, nawiązujące do prasłowiańskich wierzeń kostiumy i elementy scenografii, a także ogólny podniosły nastrój), to z czasem okazało się, że twórców interesuje zupełnie co innego – podważanie antropocentrycznych przyzwyczajeń. Powaga mistycznego doświadczenia została wyparta przez zabawę (fantastyczna rola dworującego z szekspirowskich dylematów i z publiczności Roba Wasiewicza), uwalniającą z kolei tytułowe ciała od kultury – od tego momenty aktorzy przestali odtwarzać zakodowane w rytuale praktyki, a skupili się na podążaniu za naturą (ukazywaniu ruchu skamielin, chmur czy drzew).
W podobny sposób, choć pozbawiony pretensji do redefiniowania antropocentrycznej perspektywy, poprowadzone zostały dwa inne spektakle: Forward unto Dawn w choreografii Pawła Urbanowicza oraz Dirty talk w choreografii Danieli Komędery-Miśkiewicz. W obu widowiskach na warsztat wzięto ciało, jego pamięć i seksualność. Karolina Paczkowska i Jakub Pewiński, aktorzy Wrocławskiego Teatru Pantomimy, w Forward… próbowali uchwycić i pokazać te momenty, w których ujawnia się w ciele pożądanie. Dużą rolę odegrał tu nie tylko precyzyjnie poprowadzony ruch, lecz także oddech, szept i cisza, warunkująca – niczym deszcz tęczę – pożądanie: jako coś, co je poprzedza i następuje po nim, co wyznacza dynamikę związku. Ciało w tym ujęciu podlega nie tyle kulturze czy przeciwstawianej jej naturze, ile emocjom – aktorzy za pomocą ruchu stworzyli, jak czytamy w opisie, „sceny-obrazy”, ewokujące w widzu różne skojarzenia związane z kolejnymi fazami związku. Cielesność podobnie została zaprezentowana w Dirty talk, choć z tą różnicą, że występujący na scenie Komędra-Miśkiewicz i Omar Karabulut skupili się nie na samym pożądaniu, lecz na „dochodzeniu” do ciała bliskiej osoby – nie jest ono w tej perspektywie dane, wystawione do oglądania, poznane; jest ukryte, zakamuflowane, należy się do niego przedzierać przez liczne, w tym kulturowe, ochronne warstwy. Sugestywnie i poetycko ukazała to scena, podczas której Karabulut „gubi” się w ogromnej, przepastnej, patchworkowej sukni performerki (za kostiumy odpowiada Nina Sakowska). Wiele w tym przedstawieniu pięknie skomponowanych obrazów, często odwołujących się do zakodowanych w kulturze wyobrażeń. Z dużą uwagą obserwuje się przez cały czas wykonawców – potrafią zahipnotyzować widza.
Z pożądaniem naturalnie związana jest kategoria przyjemności, a tej przyglądają się twórcy i wykonawcy WoW – Marta Wołowiec (odpowiedzialna za reżyserię i choreografię) oraz Tomasz Pomersbach. Ich przedstawienie, odwołujące się do zjawiska choreomanii, podniosło kwestię tańczenia dla przyjemności. Oglądając występ performerów, ubranych w czerwone, à la koszykarskie, kostiumy, trudno nie myśleć o popkulturze i o tym, w jaki sposób funkcjonuje w niej taniec – czy to w kontekście disneyowskich musicali, teledysków gwiazd pop czy internetowych trendów z mediów społecznościowych (dość przywołać popularny w ubiegłym roku taniec Wednesday). Wołowiec i Pomersbach zdają się czerpać z tych wszystkich zjawisk, niejako tematyzując wszechobecną makdonaldyzację kultury i tańca – podoba nam się to, co powtarzalne, osadzone w popkulturowej (stąd cekiny i brokaty w kostiumach Dominika Więcka!) estetyce. Wykonawcy stopniowo uwalniają się jednak od narzucanej przez mainstream uniformizacji, znajdując własny – z perspektywy widza: spontaniczny, nieplanowany, może nawet chaotyczny – sposób wyrazu. Przynosi im on przyjemność i całkowite wyzwolenie (podobnie należałoby myśleć o Symfonii alpejskiej Tomaszewskiego, o której szerzej pisałem w popremierowej recenzji; Wrocławski Teatr Pantomimy dowodzi, że sztuka nie musi być na poważnie – cudzysłów, ironia, zabawa wciąż są w cenie!).
Spektakl Yoshiko Waki Romeos & Julias unplagued. Traumstadt również odwołuje się do koncepcji przyjemności, choć trudno o niej w tym przypadku mówić jednoznacznie, gdyż radość zostaje tu zderzona ze śmiercią zarówno szekspirowskich bohaterów, jak i ofiar pandemii. Przyjemność wynika tu nie tyle z indywidualnego hedonizmu, ile z ekstazy, do której może doprowadzić karnawałowy, grupowy i rytualny taniec, pozwalający stematyzować i przepracować różne problemy (w tym nieszczęśliwą miłość czy śmierć bliskich). Polski Teatr Tańca we współpracy z kolektywem bodytalk przygotował przedstawienie pełne sprzeczności, bo opowiadające o pandemicznej izolacji (aktorzy od początku są już na scenie – widzimy ich w plastikowych, przeźroczystych namiotach) i śmierci w radosny, tętniący życiem sposób; ruch pozwala postaciom przepracować traumy, chociaż ukazany jest również jako coś, co potrafi nas ograniczać, blokować. Niemniej – służy autoekspresji, prowadzi do katharsis, a to zostaje powiązane właśnie z poczuciem ekstatycznej przyjemności.
Cóż więc zostaje po Festiwalu Przestrzenie Sztuki TANIEC? Przede wszystkim poczucie, że nieobecny na głównych scenach teatr tańca ma wielką siłę wyrazu. Właściwie każde z przedstawień pokazywało, jak przy użyciu tańca (pojmowanego jako rytuał, sposób autoekspresji, zapis trudnych do opowiedzenia doświadczeń) radzić sobie z różnymi problemami. Ciało w tej perspektywie jest swoistym barometrem nastrojów społecznych, ujawnia napięcia, lęki – zarówno te grupowe, powszechne (jak strach przed pandemią), jak i indywidualne (związane z relacją miłosną). Taniec służy praktykowaniu świadomości, ćwiczeniom z wyobraźni – przekładaniu na ruch powstałych w głowie obrazów i skojarzeń, pacyfikowaniu wewnętrznych niepokojów. Może być profesjonalny, głęboko zakorzeniony w kulturze, lecz także amatorski, służący wyłącznie do autoekspresji i osiągania przyjemności. Najciekawsze z perspektywy widza wydawały się te przedstawienia, w trakcie których indywidualne, cudze, niekiedy bardzo intymne doświadczenia zyskiwały w tańcu na uniwersalności – jak w Jeszcze trzech razach, Wolnych ciałach, Forward unto Dawn czy Romeos & Julias unplagued. Traumstadt. Życie wewnętrzne człowieka, niemożliwe przecież do pełnego wyrażenia poprzez słowa, znajduje wyraz w ruchu, który staje się uniwersalnym sposobem komunikacji. Na tej relacji, między emocjami a formą ich werbalizacji, skupili się twórcy i kuratorzy festiwalu, zachęcając widzów – choćby w formie licznych warsztatów – do szukania własnego języka w tańcu.