„Bezmatek” wg Miry Marcinów w reż. Marcina Libera na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie. Pisze Justyna Landorf w Teatrze.
Nowy spektakl Marcina Libera to historia żałoby i straty, ale także opowieść o nieustannym przekraczaniu ról, o spotkaniu matki i córki gdzieś pomiędzy wyznaczonymi przez społeczeństwo schematami.
Jest czymś przykrym, że nie mogliśmy znać swoich rodziców w ich najlepszym czasie. Kiedy byli młodzi, urodziwi, beztroscy i zabawni, a cały świat należał do nich. Kiedy byli nieśmiertelni. Poznajemy ich dopiero wtedy, kiedy troszczą się o byt, wychowują dzieci, kiedy zbrzydli, spokornieli (a może wydorośleli). I zaczęli umierać.
Spektakl Marcina Libera Bezmatek na podstawie książki Miry Marcinów pod tym samym tytułem odsłania szczególną relację dziecka i rodzica, a dokładniej córki i matki, w chwili, kiedy dokonuje się to, co nieuchronne. Krótka, afabularna powieść opowiada kolejno o dzieciństwie narratorki, jej dorastaniu, chorobie i śmierci matki. Pisarka posługuje się w niej różnorodnymi środkami stylistycznymi i eksperymentuje z formą literacką: są rodzinne anegdoty, wymyślone bajki, fragmenty piosenek, cytaty z forów internetowych. Krótkie, intensywne rozdziały zamykają się niekiedy w jednym zdaniu. Puste strony sprawiają przygnębiające wrażenie, dodatkowo podkreślając poniesioną stratę – brak rodzica. A przecież taka pustka jest właściwie niedopuszczalna. Zgodnie z poradą matki dotyczącą techniki malarskiej obraz nie może mieć białych plam, prześwitów, nie jest wtedy prawdziwy. Jaki zatem obraz matki otrzymujemy? Niejednoznaczny, wywołujący ambiwalentne uczucia, konfrontujący nas z figurą matki, z wyobrażeniami na temat tego, jak dobra matka powinna się zachowywać, czego nie powinna robić. Matka Marcinów nie stroni od używek, od mężczyzn, często zmienia pracę i miejsca zamieszkania, to matka zaborcza, infantylna, irytująca. Ale też niezależna, spontaniczna, atrakcyjna; matka, z którą można się rzucić w wir zabawy, porozmawiać o książkach i partnerach, uważna słuchaczka, ciepła i kochająca. Ten spektakl mógłby być monodramem. W końcu w książce matka właściwie nie mówi własnymi słowami, dialogi są szczątkowe, wszystko znamy z relacji córki, matka jest niejako „opowiadana”, staje się kreacją autorki, obrazem niepełnym, choć niezwykle intensywnym.
Marcin Liber nie pierwszy raz mierzy się z tematem śmierci, począwszy od debiutanckiej Autofobii, po niedawną i nagradzaną Krótką rozmowę ze Śmiercią. W tym ostatnim spektaklu istotną funkcję pełniła muzyka zespołu Nagrobki, którego członek (połowa składu muzycznego), Adam Witkowski, został ponownie zaproszony przez reżysera do współpracy. Jego udział w krakowskim przedstawieniu nie ogranicza się do skomponowania i wykonywania na żywo muzyki, bowiem Witkowski gra tu pełnoprawną rolę, towarzysząc aktorkom od samego początku. Jest kimś w rodzaju wodzireja, kierownika programu rozrywkowego sterującego widownią: za pomocą tablic z odręcznym napisem „wymusza” aplauz bądź dezaprobatę (w postaci buczenia); to do niego w pewnym momencie zwraca się matka (Katarzyna Tlałka), nazywając zdrobniałym, prawdziwym imieniem. Jego udział stanowi rodzaj kontrapunktu: muzyk z jednej strony uosabia kolejnego ojczyma, partnera matki, z drugiej strony uzmysławia nam, jak mężczyzna w tej konkretnej relacji jest nieistotny. Bo psychoanalityczna teoria, według której figura nieobecnego ojca „znaczy tym więcej, im rzadziej pojawia się w opowiadanej historii”, w tym wypadku się po prostu nie sprawdza. Mamy bowiem do czynienia z niebywałym związkiem dwóch kobiet, które nie potrzebują nikogo innego oprócz siebie. Są samowystarczalne, łączą je nierozerwalne, symbiotyczne więzi, a ich relacja przybiera zmysłowy, czy wręcz erotyczny charakter (by znowu odwołać się do psychoanalizy: obecności Tanatosa towarzyszy Eros).
Reżyser i autor scenariusza zerwał z chronologiczną narracją Marcinów, mieszając wybrane fragmenty książki i rozpoczynając spektakl od ostatniego słowa wypowiedzianego przez matkę, a odnoszącego się do odwiecznego dylematu: „Co było pierwsze, jajko czy kura?”. Na malutkiej scenie Teatru Ludowego, znajdującej się w krakowskim Ratuszu, widzimy siedzącą z boku dziewczynę (Maja Pankiewicz) w półotwartej, pustej lodówce. Jest jeszcze sterta ubrań, a także stary telewizor, deska do prasowania, żelazko, paprotki, dwa taborety, mikrofon oraz duży ekran, na którym zobaczymy filmiki, stylizowane na amatorskie zapisy najważniejszych wydarzeń z życia rodziny. Za chwilę dziewczyna zniknie i pojawi się wraz z matką w strojach pszczelarskich, aby za pomocą dymiarek uspokoić rozdrażnione pszczoły. Trudno tutaj nie wspomnieć o genezie tytułu, który nie jest neologizmem autorki, ale fachowym terminem bartniczym oznaczającym stan ula po utracie królowej matki. Jej śmierć destabilizuje pszczoły – i jeśli nie znajdzie się zastępczyni, ul skazany jest na wymarcie. Nieobecność matki pszczelej można poznać po dźwięku wydobywającym się z ula. Krakowscy widzowie niedawno mieli okazję zapoznać się z innym spektaklem, którego tytuł również zaczerpnięto z pszczelarskiej terminologii – z Zimowlą na podstawie powieści Dominiki Słowik. Tamta sytuacja nawiązywała do stanu przejściowego, tu mamy do czynienia z czymś definitywnym.
Matka umarła, a nie odeszła, jak podkreśla córka. Matki odchodzą od synów, od autorów, od Różewicza, ale nie od córek. Żałoba zdaje się nie mieć końca. Ale czy w ogóle można mówić o końcu żałoby po śmierci najbliższej osoby? I przede wszystkim jak o niej mówić i jak się w niej i wobec niej zachowywać? Czy otwarte opowiadanie o stracie jest rodzajem ekshibicjonizmu, jakimś przekroczeniem? Czy we współczesnych czasach zbiór akceptowalnych zachowań, rodzaj savoir-vivre’u żałobnika ciągle obowiązuje? Główna bohaterka nie godzi się na żadne narzucanie powinności, na wskazywanie tego, co wypada, a czego nie wypada robić. Jej stosunek do matki jest zachłanny, wręcz zawłaszczający w swoim egoizmie, w przeżywaniu żałoby, jak gdyby tylko ona miała do niej prawo. Inni nie istnieją, nic nie znaczą.
Spektakl Libera jest inną opowieścią niż Bezmatek Marcinów. To oczywiście historia żałoby, straty, niemożności pogodzenia się ze śmiercią, swoista pieśń miłosna, hołd złożony matce przez córkę. Ale i opowieść o nieustannym przekraczaniu ról oraz o spotkaniu się dwóch kobiet gdzieś pomiędzy. Kiedy niedorosłe dziecko zostaje opiekunem, rodzicem własnej matki lub ojca, jest to niewłaściwe, kiedy staje się nim później, w przypadku choroby lub starości, uznajemy to za pożądane. Najbliżsi sobie ludzie nie potrafią spojrzeć na siebie jak na partnerów, zawsze jesteśmy dziećmi naszych rodziców, i na odwrót, dopóki role się nie zamienią.
Córka-Maja to zarazem dziewczynka, której matka-Kasia śpiewa kołysanki, jak i dorosła kobieta pielęgnującą, niczym małe dziecko, śmiertelnie chorą matkę. Katarzyna ma władzę nad Mają, co najlepiej pokazuje scena, w której córka siada na kolanach matki, a ta, choć robi to delikatnie i na wpół żartobliwie, chwyta ją za ramiona i steruje niczym marionetką. Po śmierci matki sytuacja odwraca się – to córka przejmuje kontrolę, kreując, stwarzając matkę na nowo poprzez swoją opowieść. Pomiędzy tą grą, wymianą ról jest przestrzeń, w której obie bohaterki pozbywają się przypisanych im społecznie funkcji. Przestrzeń zgrywy, wygłupu, infantylnej zabawy. Wybuchając co chwilę śmiechem, z dezodorantami udającymi mikrofon, aktorki odgrywają telewizyjny show, oddają się dzikiemu i terapeutycznemu tańcowi, a zarazem żartują ze śmierci. Bo oczywiście tę śmierć należy odegnać, rzucając bon motami i pozornie bagatelizując jej znaczenie. Tym mocniej wybrzmiewają momenty, kiedy artystki wychodzą z ról rozchichotanych przyjaciółek. Groza sytuacji uderza w nas z pełną mocą. Maja Pankiewicz ze łzami w oczach nagle zaczyna dusić się i skarżyć na ból w piersiach w dojmującym poczuciu krzywdy opuszczonego dziecka. Piękna i niepokorna Katarzyna Tlałka w końcu się poddaje, wchodząc z rezygnacją do lodówki, której drzwi będzie musiała zatrzasnąć jej córka. Śmierć nie zniknęła.
Z tekstu Marcinów usunięto niektóre konteksty, uniwersalizując w ten sposób doświadczenie bohaterki zmagającej się ze stratą matki. Nie ma Krakowa, z którym wiąże się wiele historii opowiedzianych w książce. Nie ma też biedy, która towarzyszyła autorce w czasach dzieciństwa, przypadającego na lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Historyczne realia zostały jednak zasygnalizowane czy to w muzyce nawiązującej stylem do tandetnych popowych „hitów” nagrywanych na syntezatorze Yamaha, czy też w zapisanych na kasetach VHS filmach wideo. Na zacinającym się i „śnieżącym” ekranie widzimy różne obrazy z życia córki i matki. Najlepiej byłoby zapamiętać ten, w którym szczęśliwe bohaterki tańczą, być może w rytm ich ulubionej piosenki:
Matka noce całe, musi tańczyć, pić,
bo ma dziecko małe, ma dla kogo żyć.
Teatr Ludowy w Krakowie
Scena pod Ratuszem
Bezmatek Miry Marcinów
adaptacja, reżyseria Marcin Liber
muzyka Adam Witkowski
premiera 17 października 2021
12/2021
Po premierze JUSTYNA LANDORF
absolwentka teatrologii UJ, tłumaczka z języka francuskiego i włoskiego, członkini komisji XXVII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Współpracuje z „Didaskaliami”.