EN

26.02.2024, 20:00 Wersja do druku

Co widać przez szczypiące oczy

„Czego nie widać" Michaela Frayna w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Aniela Bocheńska z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Dawid Stube

Wybieranie się na polską komedię w ostatnich latach – do kina, czy do teatru – to zajęcie ryzykowne i na swój sposób ekscytujące. Nigdy nie wiadomo, czy natkniemy się na dzieło zupełnie nieśmieszne, wulgarne, czy przezabawne. Jednak idąc do warszawskiego Teatru Komedia na premierę sztuki Michaela Frayna „Czego nie widać” nie byłam zaniepokojona. Miałam w końcu zobaczyć wystawienie klasycznej farsy wybitnego dramaturga, do tego wyreżyserowanej przez Piotra Cieplaka, a on wydaje się nigdy nie zawodzić.

„Czego nie widać” to teatralny inside joke, czyli dowcip skierowany do tych, którzy wiedzą –w tym wypadku znają teatr od środka. Rozbawią ich kpiny z próby generalnej, reżyser z kompleksem boga i chimeryczni aktorzy. Historia prowadzi nas za kulisami, pokazując kolejno trzecią generalną, jedno z początkowych wystawień sztuki i jej ostatni pokaz. Mogłoby się więc wydawać, że zarówno fabuła, jak i dowcipy w niej zawarte przemawiają do osób tylko z branży. Tak jednak nie jest, bo „Czego nie widać” to farsa, która wychodząc od satyry na teatr przeradza się w gorzko-słodką refleksję o egzystencji.

„To jest farsa. To jest teatr. To jest życie” – mówi jedna z postaci i ta kwestia stała się hasłem promocyjnym przedstawienia. Bardzo słusznie, bo właśnie na takie trzy części podzielona jest inscenizacja. Próba generalna to klasyczna farsa, pokazująca z dystansem przygotowania do premiery. Jest to też najsłabsza część spektaklu – niemrawo zagrana, wyreżyserowana bez finezji i opowiadającą najmniej interesującą historię. Czy dlatego, że nie na niej położony jest dramaturgiczny punkt ciężkości dramatu? Nie mogę oprzeć się marzeniom o tym, jak dobre byłoby to przedstawienie, gdyby akt pierwszy był równie porywający jak kolejny.

Trzeba przyznać, że druga część rekompensuje braki pierwszej z nawiązką; po prostu zbija z nóg. Jest to o tyle spektakularne, że połowa aktu drugiego jest praktycznie niema. Relacje między bohaterami i ich oszustwa już znamy z próby generalnej, a teraz w napięciu i ciszy obserwujemy zza kulisami ich interakcje, opowiadające o tym, czego nie widać – smutek, bezsilność, niemożność dogadania się i współżycia – przy jednoczesnym graniu, bo show must go on. Z drugiej strony (z widowni) wszystko ma wyglądać doskonale. Dopiero na końcu problemy i konflikty miedzy twórcami „wychodzą” na scenę i zaczyna ich interesować życiowa prawda. Wtedy aktorzy Komedii grają najlepiej, a przedstawienie toczy się z nowo odnalezioną lekkością, dowcipem i właśnie wszechogarniającym smutkiem.

Doskonały jest Adam Ferency jako Selsdon Mowbray a także Lidia Sadowa w roli Belindy Blair, która pod koniec bierze na siebie dramaturgiczny ciężar opowieści. Obsada gra tym lepiej, im bardziej farsa zapada się w tragiczny wymiar, tym lepsze jest też tempo, właściwie wszystko działa znakomicie. Całość grana jest we wspaniale dowcipnej scenografii Wojciecha Stefaniaka, wywracając do góry dnem (zgodnie ze scenariuszem) wszystko, co widać na scenie. Zespołowi twórców udało się opowiedzieć historię o teatrze w teatrze i udrękach tworzenia go, czyli udrękach życia.

To banał, powiedzieć za Edwardem Stachurą i Bruno Latourem, że życie to przecież teatr, ale warty powtarzania, bo właśnie tego świadomość, czyni z teatralnych wystawień dzieła tak fascynujące, ukazuje widzom nowe i niezmienne prawdy o nich samych i o rzeczywistości. Farsa ma do tego wyjątkowe narzędzia – snując opowieść na granicy śmiechu i płaczu, obnaża to, co koszmarne i co piękne w życiu. Tak właśnie działa „Czego nie widać”: razem z bohaterami stajemy się na jeden wieczór pokłóconymi aktorami, którzy nie cierpią tej roboty i kochają ją – tylko po to, żeby wyjść z teatru z przekonaniem, że zawsze jesteśmy aktorami.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne