„Kruk z Tower” Andreia Iwanowa w reż. Roberta Latuska w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.
Jak daleko gotowi jesteśmy się posunąć w imię najwyższego z uczuć ? W tym życiu wyznaczanym przez krótsze i dłuższe momenty, gdy kochamy za bardzo lub nie jesteśmy kochani wcale. Zwodnicze uczucie, jego nieustająco żarzące się pragnienie, utrzymanie go lub wzniecanie na nowo bywa prawdziwie wyczerpujące. Prowadzić też może w rejony, w które nikt nie chciałby tak naprawdę dojść.
Sprawy zachodzą zdecydowanie za daleko pomiędzy bohaterami spektaklu „Kruk z Tower” w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Matka (rewelacyjna Ewa Audykowska-Wiśniewska) stała się dla swojego syna Kostii (Mateusz Czwartosz) – jedynie eksponatem. Czymś co po prostu jest, zajmuje miejsce, obok czego można przejść nie zwracając nawet uwagi. Nie poświęcając mu czasu, nie wspominając o ewentualnym jego docenieniu. „Jest dla niego zwykłym popychadłem do gotowania i prania”. Matka odczuwa ten chłód, jest przekonana, że w jej dziecku nie ma miłości. Towarzysząca tej relacji plątanina krzyku i obraźliwych wyzwisk („suka”, „nienawidzę jej”), skrywanych pod powierzchnią emocji, staje się polem walki, rodzajem gry, którą należy toczyć, a najważniejszą jej zasadą jest to, by „nie pokazywać, że zmiękła ci rura”. Czyż właśnie rodzina nie jest tym audytorium, przed którym nie musi się udawać? Czy dom nie powinien być synonimem azylu i bezterminowej wizy do lepszego świata od świata zewnętrznego? Czy te cztery ściany nie zostały zbudowane właśnie po to, by rozklejać się w nich i składać na nowo? Wracać poobijanym i leczyć w nim rany?
W dramacie białoruskiego pisarza Andrei Iwanowa poranieni są zarówno matka, jak i syn. Jednakowo samotni. Nie potrafią siebie zrozumieć, do siebie dotrzeć, odbudować jakiejkolwiek relacji. Utracili coś najważniejszego. Coś co gdy zamiera, sprawia, że kończy się wszystko inne. Staje się początkiem końca, jak nie końcem samym w sobie. Umiejętność rozmowy. Chęć do wymiany słów, które niosą znaczenia a tym samym myśli. Stracili dostęp do siebie nawzajem.
Dziecku, zwłaszcza w fazie dojrzewania stosunkowo łatwo przychodzi obcowanie z ciszą, ograniczenie rozmowy do mechanicznych i zdawkowo wymienianych informacji dnia codziennego. Pozornie nawet jawi się to jako zwycięstwo. Nikt się go nie czepia, zyskuje się większy luz i spokój. Nikt mu nie zawraca głowy. O tyle rodzicowi pogodzenie się z „utratą” dziecka przychodzi zdecydowanie trudniej. Powoduje szereg rozmaitych wizji dotyczących ewentualnych nałogów, w które mogło popaść, z których najgorszym może okazać się homoseksualizm.
Zabawne i przerażające zarazem, jak dorośli potrafią szukać za daleko. Nie dopuszczać do siebie prawd będących tuż na wyciągnięcie ręki i zwykle mniej wydumanych, niż by się mogło wydawać. Otrąbienie pedagogicznego sukcesu, bo przestudiowało się całe „internety” i stworzyło fikcyjną postać (Toffi), by dotrzeć do własnego dziecka, to żaden sukces. Intencje, by zrozumieć własnego syna, porozmawiać z nim po prostu, znaleźć do niego ścieżkę, przybierają formę zwykłego oszustwa. I choć ostatecznie to widz we własnym sumieniu dokona oceny, dla kłamstwa w ich relacji nie ma żadnego usprawiedliwienia. Zbudowanie związku kobieta – mężczyzna nie może być odbudowaniem więzi matka – syn. Ani syn nie wypełni miejsca po zmarłym ojcu, ani matka nie będzie nigdy kobietą życia syna.
Nikt nie narodzi się dla nas na nowo w nie swojej roli. W roli, która od początku nie została mu przypisana. Poruszać się możemy jedynie w obrębie znanych nam i zapisanych w partyturze życia nut. Każde odstępstwo trącić będzie fałszem i jest łatwe do wychwycenia nawet dla niewprawnych uszu. Możemy utyskiwać i obwiniać za wszystko „taki świat”, czasy, internet a teraz dodatkowo nawet pandemię. W końcu mamy na co przerzucić odpowiedzialność. Wszystko zaczyna się przez nas i w nas samych. W naszych domach. W momencie, gdy umiera dialog. W spektaklu Roberta Latuska padają słowa „wszyscy jesteśmy do siebie podobni. W czym? Jesteśmy samotni”.
„Kruk z Tower” to opowieść o tym, że nic nie uleczy samotności prócz drugiego, realnego człowieka. Potrzebujemy siebie wzajemnie. Rytuałów, norm i zasad. Ktoś je dobrze wymyślił. Ta równowaga, podział na to, że ktoś jest rodzicem a ktoś dzieckiem pozwala nam żyć. Przestrzeganie tych granic, granic naszej prywatności i prawa do niej, jest prawdziwą wartością. Nie jest dana jednak raz na zawsze, zmienia się, z początkowego podziwu, przywiązania i zależności przybiera formy coraz luźniejsze, bardziej koleżeńskie. Rolą rodzica i dziecka jest się w nich odnaleźć, wchodzić w nie gdy sytuacja tego wymaga. To staje się gwarantem nieumierania rozmowy. I niczym w spektaklu Ewa Audykowska-Wiśniewska aktorsko deklasując Mateusza Czwartosza, bez niego nie zrobiłaby nic.
To przedstawienie odarte ze scenograficznych zalet, zredukowane do krzesła i klatki po papudze, w centrum ustawia ludzi. O nich mówi i za ich pośrednictwem przemawia bezpośrednio do widzów. To nawet nie jest podglądanie przez dziurkę od klucza. To podane na tacy wszystkie nasze przewinienia i grzechy względem naszych matek i naszych dzieci. Tu aktor niemający się za czym ukryć, całą swą uwagę musi skupić na partnerze, roli i tym, co za nią stoi. Audykowska-Wiśniewska robi to od pierwszej chwili, bezbłędnie trafiając w każdą nutę. Z niecierpliwością czekam na jej Raniewską w „Wiśniowym sadzie”, nad którym pracują z Małgorzatą Warsicką. Czwartosz potrzebuje na scenie na to więcej czasu i zdecydowanie lepiej wychodzą mu partie solowe. Jak dobrze, że robi się takie spektakle, kameralne, intymne, których ładunek emocjonalny wypełniłby nie jedną Dużą Scenę.
Andrei Iwanow
„Kruk z Tower”
przekład: Bożena Majorczyk
reżyseria: Robert Latusek
Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi, premiera: 14 stycznia 2022
występują: Ewa Audykowska-Wiśniewska, Mateusz Czwartosz
Sławomir Szczurek – filolog polski, absolwent Laboratorium Pedagogiki Teatru, od 2016 roku związany z Nową Siłą Krytyczną.