„Łys” w chor. Any Szopy w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.
Termin biopolityka, spopularyzowany przez Michela Foucaulta, odnosi się do sposobu sprawowania władzy nad życiem jednostek. Paul B. Preciado, kontynuując myśl francuskiego filozofa, ukuł pojęcie farmakopornografia, a dokładniej – zdefiniował zasady funkcjonowania tego zjawiska w naszej dobie. Hiszpański intelektualista uważa, że seks, płeć i seksualność obrócono w główne tematy politycznej i ekonomicznej aktywności. W jego teorii ważna jest również potentia gaudendi – moc orgazmiczna, moc całego ciała, której impulsem może być wszystko.
Przedstawienie „Łys” – pokazywane w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie – plasuje się na styku tego, co prywatne i co osobiste oraz tego, co nasze a co cudze. Twórcy określają je jako performans badający „możliwość postpłciowego tańca”. Spróbujmy rozszyfrować, co to znaczy i jak wypada na scenie.
Jeszcze przed wejściem na widownię jesteśmy zatrzymani przez współautorki – Teresę Fazan (dramaturgia) i Anę Szopę (choreografia) – dziękują za wsparcie zbiórki, której celem było opłacenie pracy koordynatorki intymności w tym projekcie. Zaznaczają, że spektakl dofinansowany jest przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca. W performansie bierze udział pięć osób: Ernest Borowski (odpowiada też za muzykę i wideo), Ula Dziurdzia, mariia Lemperk, sos k. osowska, Szymon Tur. Początek jest cichy i intymny. Widzimy jedno ciało odwrócone do nas plecami, drugie konwulsyjnie obija się o podłogę i dmuchany basen z czymś co przypomina stalagmity. Pierwsza osoba, nadal odwrócona plecami, idzie w kierunku basenu, klęka przy nim, w końcu wchodzi do środka, światła przygasają. Pojawiają się trzy postaci w kangurowych butach, wyglądają groźnie, mają ponad dwa metry wysokości, nie widać ich oczu. Obchodzą rytmicznie basen, są niczym wilki krążące wokół ofiary. Performer, którego twarzy wciąż nie widzimy, zbiera się na odwagę, wychodzi z basenu, łapie sznur, z determinacją, ale i podstępem, związuje trzem aktorom buty, zmuszając do ich ściągnięcia.
Mam wrażenie, że postać, której twarzy nie widzimy, jest główna, zaś pozostali reprezentują jej wnętrze. Performerzy wyglądają jednakowo: ta sama bielizna, te same ochraniacze na kolanach, ten sam fryz – na ŁYSo. Pierwsza scena prezentowałaby więc autoagresję, znudzenie doczesnością, niezrozumienie, które popycha do oddalenia się od świata. To stan obniżonej odporności psychicznej, w której człowieka łapią obawy, mamią inne wcielenia. Zyskując odwagę, bywa, że nabiera sprawczości. Godzi się z tym, jaki jest, zaczyna żyć w zgodzie ze sobą.
Następne sceny grane są do muzyki z nurtu cyberpunka, ruchem, który bada „postpłciowe możliwości tańca”, czy to przez podobny wizaż performerów, czy dynamiczne światło zamazujące ich tożsamość. Spektakl gra tożsamością, zwłaszcza interpretowaną przez dwa terminy wspomniane na wstępie. Kim jest Łys, nie jest pytaniem, na które on ma odpowiadać, jest to nasze pytanie, wynikające z nieobeznania z nim. Zakładamy, że jest obcy i musi się wpasować w dychotomie naszego świata. I choć działania sceniczne prezentują się jako brutalne, dystopijne, nie brak w nich humoru, krótkich przestojów, czy nagłych zmian dynamiki, co tylko zachęca do śledzenia dalszego ciągu. Dramaturgia jest wyważona, a taniec wzbudza podziw. Świadomość ciała, jaką mają artyści, budzi respekt; wyczucie rytmu i balansowanie na granicy wypracowanego układu i chaosu wprawia w zachwyt.
Czytając opis performensu na stronie teatru, natykam się na stwierdzenia: „Kierując uwagę ku sensorycznym i dźwiękowym aspektom zdarzenia”; „cielesność i podmiotowość jako niestałe, zmienne, wchodzące w ciągłe relacje z otoczeniem”… Brzmi to enigmatycznie, blado w zderzeniu z efektem. Przypominam, na scenie tylko basenem. Przestrzeń ożywiają światła (głównie białe, ale też czerwone i niebieskie), naklejki fluorescencyjne i ciała, ciągle wchodzące w relacje ze sobą. Basen jest używany dopiero pod koniec przedstawienia i to właśnie wtedy otoczenie zaczyna odgrywać rolę. Oprócz postaci przy basenie, widzimy muzyka ustawiającego coś na środku sceny oraz performera palącego papierosa i mówiącego do mikrofonu.
Stwierdzenie „kierując uwagę ku sensorycznym…” jest mocnym nadużyciem. Mamy światła, nienewtonowską, fluorescencyjną ciecz w basenie, dynamiczną i zmienną w charakterze muzykę elektroniczną – i to tyle. Nie jest to przytyk do osób twórczych, wszyscy wykonali kawał dobrej roboty i świetnie się ich dzieło ogląda, to uwaga do tego, jak piszemy o sztuce. O tym jest sekwencja, w której performer peroruje przez mikrofon, co by mogło być, gra na naszej wyobraźni, tłumacząc przy tym, co się dzieje na scenie, aż w końcu inna postać go wycisza. To wspaniała scena, dobitnie pokazuje, że ruch i ciało obronią się same, poradzą sobie bez wielkich słów mających je dookreślić.
„Łys” opowiada historię o ciele i jego tożsamości, posługując się nim, z minimalnym użyciem tradycyjnych środków teatralnych. Dla zainteresowanych teatrem tańca, czy szerzej performensem, jest to pozycja obowiązkowa, na której na pewno się nie zawiedziecie.