EN

11.03.2020, 16:43 Wersja do druku

Ciąża rozszerzona

- W przypadku Stefanii i jej przyjścia na świat Akademia Teatralna stoi przed pytaniem: czy dziecko jest sprawą prywatną studentki, czy dotyczy całej szkoły? Łatwo byłoby wyprzeć tę sytuację - opowiadają twórczynie dyplomu aktorskiego "Hymny", Anna Smolar i Weronika Bochat-Piotrowska, w rozmowie z Agatą Adamiecką-Sitek w Dwutygodniku.

AGATA ADAMIECKA-SITEK: Spotykamy się w Akademii Teatralnej w Warszawie. Anna Smolar reżyseruje tu dyplom na kierunku aktorstwo teatru muzycznego, Weronika Bochat-Piotrowska i jej ośmiomiesięczna córka Stefania grają w tym przedstawieniu. Choć nie wiem, czy "grają" to w tym przypadku jest właściwe określenie, podobnie jak "przedstawienie". Opowiedzcie proszę, na czym polega ta praca nad "Hymnami".

ANNA SMOLAR: Ależ jest to jak najbardziej przedstawienie, w którym zresztą budujemy całkiem konkretny wymiar fikcyjny! I Weronika gra w nim rolę skonstruowaną i przemyślaną. Jest tylko jeden moment w spektaklu, który możemy nazwać efektem realności - kiedy słyszymy prywatny głos Weroniki nagrany podczas jednej z pierwszych prób. Natomiast obecność Stefanii oczywiście narzuca aktorom tryb mocno performatywny i podejrzewam, że wyrywa ich z pewnych wyuczonych struktur. Zresztą wykazują się niesamowitą otwartością wobec trudnych wyzwań związanych z tą pracą nad dyplomem. Ich gotowość do żonglowania między dość solidnie przygotowanym materiałem a mocno nieprzewidywalnym ciągiem wydarzeń świadczy o ich dojrzałości i świetnym przygotowaniu. Jeśli chodzi o pomysł na ten spektakl, to moje pierwsze spotkanie z zespołem było decydujące. Mieliśmy cztery dni warsztatów, które miały poprzedzać pracę nad dyplomem. W tym czasie Weronika była już w zaawansowanej ciąży i właściwie od razu było widać, że w tej ciąży jest cała grupa. To był taki szczególny przypadek "ciąży rozszerzonej", stanu zbiorowego. Jest to grupa stosunkowo kameralna i studentów łączą silne więzi. Wszyscy otaczali Weronikę troską i byli poruszeni sytuacją. Podczas warsztatów rozmawialiśmy o tym, co ich interesuje, co jest im bliskie, czym żyją.

fot. Magda Hueckel

Jest to wydział wokalno-aktorski, więc od początku zakładałam, że muzyka będzie pełniła ważną funkcję w spektaklu. Miałam pomysły na różne teksty, które mogłyby stać się dla nich podstawą do opowieści osobistej, żywej. Ale szybko stało się jasne, że to, co jest dla nich obecnie najgorętsze, to właśnie ta niezwykła sytuacja, w której się bądź co bądź wszyscy znaleźli. Bycie w ciąży i urodzenie dziecka w czasie studiów, to jest mocne doświadczenie. Generuje radykalną zmianę, która wpływa na wszystkich wokół. Pomyślałam, że kwestia opieki jako doświadczenie dotyczące zbiorowości jest tematem na tyle ważnym i słabo opisanym, że warto się mu przyjrzeć. Wtedy zwróciłam się do Natalii Fiedorczuk. Myśmy wcześniej pracowały razem nad kilkoma spektaklami, Natalia komponowała muzykę do "Dybuka" i "Kopciuszka", wykonuje też muzykę na żywo w "Pinokiu". Przyjaźnimy się od lat i jeden z tematów, który nas zbliżył, to doświadczenie macierzyństwa. Pierwsza książka Natalii, "Jak pokochać centra handlowe", zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Wychodząc od tej rewolucji, jaką są narodziny dziecka, Natalia dotyka kwestii tożsamości, więzi społecznych, zmagania się z nową rolą, którą opisuje jako doświadczenie graniczące ze śmiercią. Część naszego starego ja musi umrzeć, żeby stworzyć przestrzeń dla dziecka i tej nowej miłości.

Ale w gruncie rzeczy "Centra" są przede wszystkim obrazem depresji i walki z mrocznymi zakamarkami naszej psychiki. Zatem szybko stało się jasne, że książka Natalii będzie punktem wyjścia, pierwszym impulsem, ale też że świat sceniczny utkamy z realnej energii członków zespołu. Depresyjny krajobraz szybko zszedł na plan drugi, zaczęły natomiast pojawiać się rozmowy o lękach, o projekcjach i demonach, o tym, co cię dopada, kiedy konfrontujesz się z dzieciństwem, cudzym czy własnym. Mierzymy się z kwestią pustki i przepełnienia, straty i porażającej nowości. Tworzymy portret ludzi, którzy w obliczu konieczności opieki nad malutkim dzieckiem są dotknięci silnymi emocjami, wessani w przestrzeń lęku i zaczynają przepracowywać swoje złe sny. Spektakl idzie za myślą, że jak wyrzucimy z siebie lęki, to znajdziemy w sobie siłę. Opowiada o tym, jak się przez nie przedostajemy ku nowej relacji. Obie z Natalią czerpiemy z własnych doświadczeń, ale też z niekończących się rozmów z rozmaitymi rodzicami na przestrzeni tych kilku lat. W jakimś sensie wyobrażam sobie artystę jako eksploratora własnej egzystencji, kogoś, kto przekształca swoje doświadczenie w język, za pomocą którego może porozumieć się z innymi, uwrażliwić na swoją perspektywę. Natalia tak właśnie mówi o początkach swojego macierzyństwa: przeżywała nieraz trudne chwile, ale nigdy nie traciła zmysłu badacza, który rozkłada to doświadczenie na części pierwsze.

A czemu używasz męskich form? Mówiąc o Natalii, mówisz "artysta", "badacz".

AS: To faktycznie ciekawe, bo zwykle jestem bardzo przywiązana do żeńskich form...

Językowa dynamika zawsze jest znacząca, zwłaszcza w tym kontekście i w tym momencie kulturowym - kiedy toczy się u nas bój o feminatywy.

AS: Myślę, że w ten sposób odruchowo próbuję się bronić przed zawężaniem tego doświadczenia do kobiecego. A łatwo można by nazwać nasz spektakl przedstawieniem o macierzyństwie, o kobiecie w sytuacji zachwianej tożsamości, o kobiecie badającej swoje doświadczenie stawania się matką. Tymczasem to nie jest w żaden sposób zdeterminowane płciowo. Mężczyźni coraz świadomiej mierzą się z wyzwaniem bycia opiekunem. W spektaklu słyszymy głos i perspektywę zarazem kobiet i mężczyzn, badamy sferę prywatną, jak i publiczną. Otwieramy przed widzami drzwi sali prób, w której rozwija się specyficzny proces, po to, by każdy z nas poczuł, jak bardzo pojawienie się dziecka jest sprawą wspólną. Tak jak budowanie solidnych więzi społecznych, zdrowej demokracji i dbanie czy raczej ratowanie planety i jej mieszkańców. W przypadku Stefanii i jej przyjścia na świat można powiedzieć, że środowisko w którym funkcjonuje jej matka - czyli Akademia Teatralna - stoi przed pytaniem: czy dziecko jest sprawą prywatną studentki, czy dotyczy całej szkoły. Łatwo byłoby wyprzeć tę sytuację: studentka urodziła, czemu nie, opuszcza jeden dyplom, może brać udział w drugim, ale w niczym nie musi to zakłócać porządku i trybu pracy instytucji. Nie musi nikogo dekoncentrować ani hamować. Jednak można się na chwilę zatrzymać i przyjrzeć się tej niecodziennej sytuacji.

Obecność Stefanii w murach szkoły była od początku czymś pewnym: jest niemowlęciem, Weronika karmi, nikt nie zakładał, że będą się rozstawać na wiele godzin. Natomiast od nas zależało, na jakich zasadach ta obecność miała się rozegrać.

mówi reżyserka Anna Smolar

W naszym społeczeństwie zwykliśmy takie sytuacje pomijać, udawać, że niemal nic się nie zmieniło. Jeśli kobieta zaraz po urodzeniu dziecka chce pracować, musi zostawić swoje doświadczenie w sferze prywatnej, bo nie ma dla niego miejsca w przestrzeni publicznej, w instytucjach, w interakcjach zawodowych. Sfera publiczna składa się z niezależnych, autonomicznych jednostek, które nikim się nie opiekują ani same nie potrzebują niczyjej opieki. Jakby się zastanowić, to zupełnie fałszywy obraz, ale wszyscy mu ulegamy i go współtworzymy.

AS: Tak właśnie jest. Dlatego postanowiliśmy zaryzykować, wierząc, że okoliczności tej pracy same w sobie są szansą na to, żeby przełamać te wzorce. Obecność Stefanii w murach szkoły była od początku czymś pewnym: jest niemowlęciem, Weronika karmi, nikt nie zakładał, że będą się rozstawać na wiele godzin. Natomiast od nas zależało, na jakich zasadach ta obecność miała się rozegrać. Pierwszym odruchem każdej matki, która próbuje pogodzić macierzyństwo z działalnością zawodową, jest szukanie rozwiązań, żeby dziecko nie przeszkadzało. Idzie na rozmaite kompromisy, zarządza skomplikowaną logistyką, żeby nikogo nie zawieść albo nie obciążyć. Pomyślałam wtedy, że warto zaprzeczyć temu odruchowi: postawić dziecko w centrum. Jako temat, ale też dosłownie i fizycznie: nie rozdzielać Stefanii od matki, zaprosić je razem na scenę i dać dzięki temu dostęp do ich świadectwa. Zaproponowałam Weronice udział w spektaklu wspólnie ze Stefanią. Zdecydowaliśmy, że zamiast zmuszać je do podporządkowywania się instytucjonalnym zasadom, które pozostają ślepe na relacje opiekuńcze, to my się do nich dostosujemy.

WERONIKA BOCHAT-PIOTROWSKA: Zanim opowiem o mojej reakcji na propozycję Ani, cofnę się do momentu, w którym dowiedziałam się o ciąży. Miałam przed sobą jeszcze dwa pełne semestry studiowania w tych szczególnych okolicznościach. Ale czułam - i to się w pełni potwierdziło - że to jest do zrobienia, że to można pogodzić, właśnie dzięki relacjom w grupie i w szkole; dzięki konkretnemu wsparciu wielu osób, w tym władz Akademii. Mówiąc wprost: byłam do pewnego stopnia szczególnie traktowana, inaczej nie dałoby się pogodzić macierzyństwa z tego rodzaju studiami, ale nikt z grupy nie miał z tym problemu. Ja natomiast byłam zdeterminowana, żeby skończyć studia, i miałam pełne wsparcie od mojego męża. To zadziałało. I faktycznie Ania od razu uchwyciła i nazwała coś, co było charakterystyczne dla naszej grupy - ten rodzaj współdzielonego doświadczenia. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy i każdy miał opowiedzieć po prostu coś o sobie, dość często wracało odniesienie do nowej sytuacji, w jakiej jesteśmy. Faktycznie jakby ta ciąża jakoś przynajmniej po części dotyczyła wszystkich.

A jednak kiedy dostałam od Ani maila z opisem koncepcji pracy, w którym padły słowa, że "obecność Stefanii jest kluczowa", naprawdę nie wiedziałam, jak zareagować. To było dla mnie absolutne zaskoczenie, co zresztą wiele mówi o kulturowych nawykach, bo przecież dla mnie jej obecność i tak była kluczowa i całkowicie determinująca całe moje życie. A jednak w pierwszej chwili nie mieściło mi się w głowie, że to może stać się także częścią naszej pracy. Byłam zbita z tropu, mówiąc szczerze, bałam się społecznej oceny. Bałam się, że ludzie tego nie zrozumieją, że będą krytyczni - artystka zabiera swoje dziecko do pracy, robi na nim karierę, wykorzystuje to, co jest intymne i powinno zostać w przestrzeni osobistej, domowej... Wiem, że to bez sensu, ale te głosy mocno się wtedy we mnie uruchomiły. Z drugiej strony widziałam, że jest to dyplom, czyli sytuacja, w której możliwe są nieco inne zasady niż w teatrze, a propozycja Ani od razu wydała mi się niezwykle ważna i pociągająca. Bardzo pomógł mi wtedy mój mąż. Ani na moment się nie zawahał, a zarazem jego podejście było niezwykle racjonalne: "Spróbuj, nie zamykaj się na proces, jeśli poczujesz, że to nie jest wykonalne, zawsze możesz zakomunikować to Ani". To miało sens i dzięki tej jego postawie zniknęły wszystkie wątpliwości.

Bardzo się tego bałam, ale szybko okazało się, że to działa. Stefania jest częścią naszego kolektywu, jest rozumiana, wszyscy mają z nią jakąś relację - różną, co oczywiste, ale opartą na akceptacji i budowaniu wspólnej przestrzeni. Stefania nie jest dodatkiem ani utrudnieniem, choć oczywiście jej obecność zmienia w pewien sposób wszystkie parametry, bo dziecko skupia na sobie mnóstwo uwagi, co jest wyzwaniem także w pracy aktorskiej.

AS: Pierwsze założenie było takie, że idziemy w trybie Stefanii, nie zaprzeczamy w żaden sposób jej potrzebom, rytmowi, skokom rozwojowym. To wymaga otwartości i uważności, zaprzecza rutynie, definiuje na nowo kondycję aktora na scenie. Wymaga przewartościowania nie tylko relacji międzyludzkich (bo wsłuchiwanie się w drugiego człowieka staje się warunkiem sine qua non), ale też dnia pracy jako monolitu. Uzgodniliśmy, że także sam spektakl i jego dramaturgia zostaną podporządkowane Stefanii, na przykład że wymyślamy różne warianty poszczególnych scen, bo dziecko może je spontanicznie zmieniać.

Pojawia się też pytanie o status Weroniki na scenie: jest zarazem aktorką i matką, w każdej chwili spektaklu. Nigdy nie traci z oczu dobra czy potrzeb córki. Ale też relacja z dzieckiem nie może być zagrana ani fikcjonalizowana. Jest tym, czym jest, dziecko obnaża rodzica, bo zdziera z niego maskę. Tymczasem ludzie patrzą. Więc nieustająco badamy to, jak zbudować strukturę działań na scenie i fikcyjny świat przegięty w swojej gatunkowości, a zarazem zapewnić Weronice możliwość autentycznej interakcji z córką. To jest pasjonujące laboratorium. Stefania nie gra, ale Weronika gra, w jakimś sensie ich status ontologiczny jest inny. Jak odpowiadać za emocje, których doświadcza dziecko, kiedy jego matka zanurza się w świat wyobraźni? Priorytetem zawsze pozostaje poczucie bezpieczeństwa i szacunek dla granic dziecka. Nigdy nie oddalamy Stefanii od mamy na siłę w imię skuteczności sceny. Dbamy o komfort fizjologiczny, o łagodny tryb pracy i sprzyjające warunki techniczne.

fot. Magda Hueckel

Trudno sobie wyobrazić, że to wszystko przebiega gładko i bez przeszkód. Rewolucje - a wasz projekt ma, moim zdaniem, taki właśnie potencjał - nie zachodzą najczęściej w "krainach łagodności". Czy przechodziliście przez jakieś kryzysy?

AS: Nie wiem, czy kryzysy, ale w pewnym sensie przełomowa była trzecia próba. Siedzimy, gadamy, analizujemy kierunki - typowa sytuacja próby "stolikowej". Miałam jakieś dłuższe przemówienie i akurat Stefania zaczęła okazywać niezadowolenie. W reakcji na to Weronika bujała ją i delikatnie uciszała. Zauważyłam, że jej ciało się spięło. Oddalała się od nas, próbując mimo wszystko nadal uczestniczyć w dyskusji. Moje ciało także zareagowało błyskawicznie, zidentyfikowałam się z sytuacją Weroniki i natychmiast się spięłam. Do dziś, choć mam o wiele starsze dzieci - 9 i 6 lat - silnie reaguję na dźwięki, które wydaje dziecko, sygnalizując swoje potrzeby, na wołanie "mama", na jęki, płacz. To jest głęboko zakorzeniony odruch. Od razu więc wczułam się w emocje Weroniki, a zarazem, ponieważ jednak bycie matką noworodka to jest dla mnie odległa przeszłość, byłam w stanie zauważyć i podważyć ten okrutny odruch brania na siebie całej odpowiedzialności za dziecko. Kontekst pozwolił mi dostrzec coś, co teraz dopiero potrafię ocenić jako błąd - i to błąd systemowy, polegający na tym, że przyjmujemy nieświadomie pewne umowy społeczne, które nikomu nie służą.

W takiej sytuacji matka odruchowo czuje, że musi odpowiedzieć na potrzeby dziecka, a zarazem ma kulturowo wdrukowane poczucie bycia nie na miejscu, jeśli to się wydarza w przestrzeni publicznej. Natychmiast próbuje z niej zniknąć, nie przeszkadzać tym, którzy mają do niej większe prawa, bo - na przykład - są w pracy. Jeśli spojrzeć na tę sytuację szerzej, z perspektywy praw i potrzeb całości społeczeństwa, podważyć automatycznie przyjmowane hierarchie i podziały - takie działanie objawi się nam jako absurdalne. Opieka nad najmłodszymi, ale też wszystkimi potrzebującymi opieki, jest przecież dla przetrwania społeczeństwa fundamentalna. Dlaczego rugować ją z przestrzeni wspólnej?

AS: Oczywiście, ale cały świat zawodowy jest urządzony inaczej. Działania opiekuńcze i potrzeby najsłabszych nie mają pełnych praw istnienia w sferze publicznej.

WB-P: Ja w tym czasie nie miałam jeszcze pewności, którą teraz coraz częściej czuję, że mam prawo do bycia ze Stefanią wśród innych oraz że mogę ich prosić o pomoc. Że sytuacja może się zmienić pod wpływem naszych potrzeb - i to nie jest problem, tylko naturalna część procesu. Zadziałały więc konwencjonalne nawyki: pani reżyserka mówi, to jest ważny moment, wszyscy muszą się skupić, nie wolno im przeszkadzać, muszę się usunąć i uciszyć Stefanię.

AS: Tak, uruchomiła się tradycyjna hierarchia ról i głosów. Przerwałam rozmowę i zaproponowałam, żebyśmy wszyscy zareagowali na jęki dziecka. I żeby to była reguła. Sytuacja się przetasowała, aktorzy wzięli Stefanię na ręce i zabrali do fortepianu, zaczęli śpiewać i ją zabawiać. Stefania była zachwycona, waliła w klawisze i się śmiała, a Weronika przyglądała się tej sytuacji, mogła odpuścić tryb hiperreagowania. To był punkt zwrotny, moment przekonfigurowania systemu, który okazał się bardzo inspirujący. Mogliśmy wreszcie z Natalią Fiedorczuk, Mateuszem Atmanem, Gosią Gorol spędzić spokojną chwilę z Weroniką. (do Weroniki) Wylał się wtedy z ciebie prawdziwy potok słów. Nagraliśmy twoją wypowiedź, bo podczas prób prawie wszystko nagrywamy, i na tej podstawie powstał monolog, który funkcjonuje w spektaklu jako świadectwo chwili.

mat. teatru

WB-P: Tak, słowa się ze mnie wylały, bo to była niezwykła sytuacja i sprowokowała mnie do nazywania rzeczy i stanów, których zwykle nie werbalizujemy. Teraz, kiedy wchodzimy w kolejny etap pracy, już lepiej zdaję sobie sprawę z tego, jak wielką szansą, ale też wielkim wyzwaniem jest dla mnie bycie ze Stefką w tej pracy. Żeby dotrzeć na próbę na godzinę 10, musieliśmy wypracować sobie cały system. Trzeba ją odpowiednio wcześnie nakarmić, ubrać, wycelować dokładnie z czasem jej snu, bo ona bardzo lubi rano spać, i tak dalej. Jeżeli jakikolwiek element tego rytuału nie zagra, to leżymy, nie ma nas o odpowiedniej godzinie na próbie. To jest niemałe wyzwanie, ale właściwie życie rodziców właśnie tak wygląda, tylko że normalnie tego nie widać i nie staje się to przedmiotem artystycznego badania.

Nie wiem oczywiście, jaki będzie efekt tego procesu, ale już samo uczestnictwo w nim jest niesamowitym doświadczeniem.

AS: Ja długo wierzyłam, że mogę wychowywać dzieci w rodzicielstwie bliskości, ustawiając rzeczywistość według tego, jak realnie wygląda opieka. Przez pierwsze dwa lata to całkiem fajnie działało, choć - powiedzmy sobie szczerze - przede wszystkim dlatego, że będąc reżyserką, mogę do jakiegoś stopnia sama decydować o regułach gry. A potem system wziął górę i zaczęłam formatować życie według tego, jak wygląda praca, czy też według powszechnego wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać dzień pracy, szczególnie - o zgrozo - praca w innym mieście. Poddałam się, nawet nie wiedząc kiedy. I dopiero od niedawna zaczęłam na nowo pracować nad tym, żeby nie udawać, że nie jestem człowiekiem, który opiekuje się dziećmi. I świadomie kształtować tę zależność. Bo to opieka jest w istocie najważniejszym wymiarem, w którym egzystuję, co oczywiście nie umniejsza wagi mojej pracy zawodowej. Opieka niezwykle silnie definiuje nasz modus działania, a zarazem to właśnie ona podlega mechanizmowi społecznego wymazania: wymaga się od nas, żebyśmy funkcjonowali jak ludzie, którzy się nikim nie opiekują i są wolni od wszelkich konsekwencji tej fundamentalnej i powszechnej współzależności. Oczywiście da się to zrobić, ale zawsze kosztem siebie, swojego zdrowia i poczucia harmonii. To niezwykle kosztowna i męcząca fikcja. Czas ją podważyć.

To, co robicie, uderza w same podstawy naszego ładu, który - o czym precyzyjnie mówi feministyczna ekonomia - opiera się na nieodpłatnej i niewidocznej pracy opiekuńczej. Od tej niewidzialnej dla systemu ogromnej sfery działalności zależy to, czy w ogóle ktokolwiek z nas zjawi się w pracy, żeby wytwarzać to, co jest widzialne i policzalne: czyli PKB.

AS: Stefania się obudziła i od pewnego momentu subtelnie wpływa na rozmowę. Uczestniczymy w konwencjonalnej sytuacji przeprowadzania wywiadu, ale jest ona delikatnie zaburzona przez obecność małego dziecka. Koncentracja jest inna, zwalniamy rytm. I to jest okej. Tylko trzeba znaleźć w sobie zgodę na improwizację, na to, co nieoczekiwane, a co domaga się uznania, bo pochodzi ze sfery fundamentalnych potrzeb. Musimy budować realną komunikację, bo inaczej nie odpowiemy na te potrzeby. Konieczne jest coś, co nazwałabym po prostu otwartym sercem. Tak, jest tu pewna nadzieja na inne definiowanie świata. Wierzę, że trzeba iść w tę stronę.

AGATA ADAMIECKA SITEK

Badaczka teatru, krytyczka, wydawczyni. Zajmuje się problematyką gender, cielesności i polityczności sztuki. Autorka książki "Teatr i tekst. Inscenizacja w teatrze postmodernistycznym" (2006), redaktorka wielu książek o polskim teatrze i kulturze przedstawieniowej. Redaktorka internetowego pisma naukowego "Polish Theatre Journal" (polishtheatrejournal.com). Jest adiunktką na Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Jako dramaturżka stale współpracuje z reżyserką Martą Górnicką w projektach teatru chórowego.

Tytuł oryginalny

Ciąża rozszerzona

Źródło:

Dwutygodnik nr 276/02/2020
Link do źródła