Trzecie oko, kompas, ciało zewnętrzne. Istnieje tyle określeń dramaturga, że można się pogubić. Kim jest ta wciąż nieco mglista – przynajmniej w polskim tańcu – postać? I czy stereotyp dramaturga jako chłodnego i niezaangażowanego emocjonalnie intelektualisty można wreszcie wyrzucić do kosza? Pisze Marcin Miętus w felietonie dla taniecPOLSKA.pl.
Pozornie niewidoczny, ale tylko dla publiczności. Dla realizatorów spektaklu bywa zwykle na wyciągnięcie ręki. Daje feedback, do którego skrzętnie się przygotowuje, nie zawsze musi być jednak o niego poproszony. Może służyć jedynie obserwacją. Jego ciało w przestrzeni zmienia układ sił. Dramaturg patrzy wielopoziomowo, tworzy relację między różnymi elementami spektaklu: muzyką, kostiumami, zaprojektowaną przestrzenią, tekstem. Zwykle, przynajmniej w założeniu, potrafi myśleć o choreografii – i o ciele – w sposób dyskursywny; nadawać jej odpowiedni kontekst i znaczenie. Pracuje na przecięciu tego co fizyczne i fikcyjne, intelektualne i emocjonalne. Raczej unika binarnych opozycji, szukając na obrzeżach, bądź łącząc pozornie nieprzystające do siebie składniki, niczym w czarodziejskim kotle. Severus Snape z pewnością byłby dobrym dramaturgiem.
Dramaturg potrafi zaburzyć hierarchie, wymieszać porządki, wywrócić całość do góry nogami (zazwyczaj po to, żeby dostrzec zaletę pierwotnego pomysłu). Czy nadużyciem byłoby potraktowanie go jako trickstera? Skoro działa na przekór ustalonemu porządkowi i dba o powtarzanie cyklu tworzenia i niszczenia? Po zanegowaniu konkretnej decyzji lub odrzuceniu danego pomysłu zespół twórców najczęściej dowiaduje się, czy był on rzeczywiście potrzebny. Dramaturg może zarówno powstrzymywać chaos oraz rodzić chaos, w zależności od potrzeb choreografki czy choreografa. Może mieć zaufanie do stworzonego materiału albo podawać go w wątpliwość. W takich przypadkach musi jednak mieć dobre argumenty. Trudno sprecyzować, co dokładnie należy do jego kompetencji, co jest jego tworzywem, do czego i kogo się odnosi. W dramaturgię wpisana jest niejednoznaczność i ulotność. To pewnie dlatego Sandra Noeth nazywa ją duchem – fantazmatem
Dramaturgii tańca w Polsce można nauczyć się jedynie poprzez praktykę. Zdarzają się jednak inicjatywy, które wspomagają edukację w tym zakresie. Jedną z nich były warsztaty Dramaturgia jako posługa
Bardzo długo przemawiała do mnie idea dramaturga jako pierwszego widza. Usadowiony w ostatnich rzędach krzeseł, patrzy chłodnym okiem i nazywa rzeczy, jest w stanie wejść w buty widzki lub widza, a nawet teoretyka – bazując na wcześniej zdobytym doświadczeniu. Przejście z zawodu krytyka do roli dramaturga nie jest niczym niezwykłym ani w tańcu, ani w teatrze dramatycznym. Dystans wpisany w wiele definicji opisujących dramaturga pryska w tygodniu przed premierą. Wówczas dramaturg – nawet jeśli nie uczestniczył we wszystkich próbach – zwyczajnie nie jest w stanie spojrzeć na całość świeżym okiem. Będąc z artystami od początku procesu – zadając pytania, kwestionując założenia, podpowiadając kierunki – nie mogę wymazać zdobytego wcześniej doświadczenia i wrócić jako przysłowiowa tabula rasa. Nie potrafię też od wykonanej pracy odciąć się emocjonalnie.
Dramaturg to więc przede wszystkim ciało uczestniczące. Osoba, którą można włączyć w proces na bardzo wczesnym etapie prób. Artysta, który poszerza pole zainteresowań spotykających się w pracy współrealizatorów. Ktoś posiadający umiejętność nazywania tego, co widzi – z ekranu laptopa, tylnego lub pierwszego rzędu widowni, ale też ze środka. Katalizator i inicjator