EN

19.03.2025, 11:55 Wersja do druku

Christopher Hampton o „Całkowitym zaćmieniu”: Rimbaud i Verlaine są ciekawsi niż królowie

Dla mnie artyści są ciekawsi niż królowie. W „Całkowitym zaćmieniu” pierwszy raz napisałem o prawdziwych twórcach. Tekst miał być jak najbliższy ich biografiom – mówi PAP scenarzysta i reżyser Christopher Hampton. Dwukrotny laureat Oscara będzie gościł w Warszawie na 13. Script Fieście.

fot. mat. pras.

PAP: Podczas zbliżającej się Script Fiesty razem z Agnieszką Holland weźmie pan udział w panelu poświęconym "Całkowitemu zaćmieniu", w którym główne role zagrali Leonardo DiCaprio i David Thewlis. W tym roku upływa 30 lat od premiery filmu. Minęły jak jeden dzień?

Christopher Hampton: Trudno uwierzyć, że minęło już 30 lat. Wspomnienia wciąż są żywe. Realizacja tego obrazu zajęła sporo czasu, a po drodze pojawiały się różne komplikacje. W pewnym momencie byliśmy już prawie gotowi do wejścia na plan. Arthura Rimbauda miał zagrać 23-letni River Phoenix. Nagle aktor zmarł, a my wróciliśmy do punktu wyjścia. Mam wrażenie, że kiedy Agnieszka pojawiła się na pokładzie, sprawy nabrały tempa. Z filmami tak już jest – albo nic nie dzieje się przez lata, albo wszystko odbywa się w dwa tygodnie. Cieszę się na myśl o naszym spotkaniu. Przez te lata widywałem się z Agnieszką od czasu do czasu, ale filmu nie oglądałem od 20 lat. Nie mogę się doczekać ponownego seansu.

PAP: Przed "Całkowitym zaćmieniem" postać Rimbauda parokrotnie pojawiła się w kinie, ale w mniejszych produkcjach. Zależało panu, by przywrócić tego bohatera szerokiej publiczności?

C.H.: Nie myślałem o tym. Odkryłem Rimbauda, gdy miałem 16 lat. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że on w tym wieku pisał wiersze, które odmieniły oblicze współczesnej sztuki. Zainteresowałem się tym poetą i bardzo wcześnie napisałem sztukę o nim - w 1967 r., czyli prawie 30 lat przed powstaniem filmu. "Całkowite zaćmienie" było moim drugim dramatem. Nie znałem innych filmowych ani teatralnych wersji historii Arthura. Punktem wyjścia była moja obsesja na jego punkcie. Byłem 21-latkiem, więc znajdowałem się w pół drogi między Rimbaudem i Verlaine'em. Chciałem się dowiedzieć, na czym polega dorosłość. Wykorzystałem tę sztukę jako sposób na rozpracowanie różnych kwestii związanych z obowiązkami pisarza.

PAP: Zmienił pan coś w tekście, gdy wrócił pan do niego po latach?

C.H.: Kiedy spektakl wystawiono po raz pierwszy, okazał się absolutną katastrofą. Otrzymał bardzo niepochlebne recenzje, a publiczność w ogóle nie była nim zainteresowana. Ale niektórym zapisał się w pamięci. Mniej więcej 12 lat później nadarzyła się okazja, by ponownie wystawić przedstawienie. Tym razem reżyserii miał się podjąć mój przyjaciel, dramaturg David Hare. To on zachęcił mnie, bym się ponownie przyjrzał sztuce. Wtedy trochę ją przerobiłem. Później oczywiście też, bo film to zupełnie inna materia niż teatr. Pracując nad scenariuszem, trzeba zacząć od zera, na nowo wyobrazić sobie całą historię. Niebezpieczeństwo związane z adaptowaniem sztuk na potrzeby kina polega na tym, że one nadal "pachną" teatrem. Starałem się więc dokonać tylu zmian, ilu mogłem. Agnieszka była bardzo pomocna i bezpośrednia. Otwarcie komunikowała, co jej się podoba, a co nie, i co chciałaby zrobić. Naprawdę przyjemnie się z nią pracowało.

PAP: "Całkowite zaćmienie" wprowadziło wątek homoseksualnej miłości do klasycznej historii. Miał pan poczucie, że wyłamuje moralne zawiasy?

C.H.: Miałem, kiedy pisałem sztukę. W latach 60. to było dość niezwykłe. Pracowałem w londyńskim Royal Court Theatre, który był mocno zaangażowany w kwestie polityczne i społeczne. Uchodził za "awanturnicze" miejsce i już wcześniej miewał kłopoty. Gdy zaczynaliśmy wystawiać "Całkowite zaćmienie", na spektakle przychodziła policja. Napięcie było mocno wyczuwalne, ponieważ mieliśmy cenzurę prewencyjną. Później zmieniło się prawo i cenzorzy zniknęli. Mogliśmy przywrócić wszystko, co wycięli. Reasumując, praca nad tą sztuką była całkiem ekscytująca.

PAP: Dzisiaj film Agnieszki Holland jest zaliczany do klasyki, ale w przeszłości zebrał sporo negatywnych ocen. Krytykowała go także społeczność homoseksualna, której nie podobała się burzliwa, brutalna natura relacji Rimbauda i Verlaine'a. Może ten obraz powstał za wcześnie?

C.H.: Jego amerykańskie życie rozpoczęło się podczas festiwalu w Telluride. To było moje ulubione wydarzenie filmowe. Znałem je, bywałem na nim wcześniej. Tamtejsza publiczność jest bardzo wrażliwa. Czułem, że wywołaliśmy prawdziwy szok. Wiele osób wyszło z kina w ciągu pierwszych 30 minut projekcji, ponieważ Agnieszka nie bierze jeńców. Oczywiście, to ja napisałem scenariusz, ale ona wyreżyserowała go w niesamowicie energiczny, mocny sposób, co zdenerwowało ówczesnych widzów. Jeśli dobrze pamiętam, jedynym krajem, który pozytywnie przyjął ten film, była Japonia. "Całkowite zaćmienie" odniosło tam ogromny sukces. Później jego reputacja stopniowo rosła. Niektórym widzom pewnie nadal się nie podoba, ponieważ jest bezkompromisowe, porusza trudny temat. Ale stawia też istotne pytania związane z odpowiedzialnością pisarza.

PAP: Powiedział pan kiedyś, że chciałby zrobić "Całkowite zaćmienie" jeszcze raz, po francusku. Wciąż podtrzymuje pan te słowa?

C.H.: Tak. Bardzo bym chciał, ale to tylko fantazja, nigdy się nie ziści. Czułem się niezręcznie, pisząc po angielsku o wielkich francuskich poetach. Ostatni film, który wyreżyserowałem ("Mroczna Argentyna" - PAP), chciałem nakręcić w języku hiszpańskim, ponieważ akcja rozgrywa się w Argentynie. Ale nie było możliwości sfinansowania go w takim wariancie. Sądzę, że podejście producentów powoli się zmienia. Przynajmniej na to liczę, ponieważ właśnie skończyłem pisać scenariusz o Simone de Beauvoir i jej amerykańskim kochanku Nelsonie Algrenie. Wydarzenia rozgrywają się w Ameryce i Paryżu, dlatego połowa filmu jest po angielsku, a połowa po francusku. Uznałem, że to logiczne rozwiązanie. Mam nadzieję, że nie okaże się kłopotem, w końcu jest częścią fabuły. Jednym z problemów wspomnianej pary było to, że choć Simone de Beauvoir dobrze mówiła po angielsku, Nelson Algren w ogóle nie posługiwał się francuskim. Gdy przyjechał do Paryża, by z nią zamieszkać, nie wiedział, co się dzieje wokół. Siedział przy kawiarnianych stolikach, gdzie ludzie spierali się w języku, którego nie rozumiał.

PAP: Emblematyczne postacie historyczne – pisarze, poeci, artyści, naukowcy – zajmują ważne miejsce w pańskiej twórczości. Dlaczego lubi pan opowiadać o bohaterach zakorzenionych w rzeczywistości?

C.H.: Szekspir pisał o królach, bo wydawali mu się ciekawi. Ja wolę pisać o artystach, ponieważ uważam, że są bardziej intrygujący. "Całkowite zaćmienie" zapoczątkowało ten kierunek mojej twórczości. Wtedy po raz pierwszy napisałem o prawdziwych twórcach. Zależało mi, by tekst był jak najbliższy ich biografiom. Nie chciałem konfabulować. Uznałem, że nikt nie byłby w stanie wymyślić losów Rimbauda i Verlaine'a - ich historia była tak niezwykła. Często fakty okazują się bardziej interesujące niż fikcja. Dlatego tak interesuje mnie, co wydarzyło się naprawdę. To trochę jak z dziennikarstwem. Najpierw trzeba dokładnie ustalić, co się stało, a później trochę udramatyzować informacje. Zawsze staram się być wierny faktom.

PAP: Którzy bohaterowie szczególnie pana zafascynowali?

C.H.: Początkowo obcy był mi świat Sigmunda Freuda i Carla Gustava Junga. Dopiero kiedy zacząłem go zgłębiać, uświadomiłem sobie, jak fundamentalną zmianę w sposobie postrzegania świata wprowadziła psychoanaliza. Nie miałbym nic przeciwko, by ponownie napisać o Freudzie. Wydaje mi się postacią, która dzieli. Niektórzy krytykują jego teorie. Moim zdaniem były one prawdziwym kamieniem milowym w rozwoju nauk społecznych. Praca nad "Niebezpieczną metodą", adaptacją sztuki "The Talking Cure", zajęła mi pięć lat. Musiałem się nauczyć założeń psychoanalizy.

PAP: Gdy ma pan już pomysł na scenariusz, jak rozwija pan bohaterów?

C.H.: To zależy od tego, czy są postaciami fikcyjnymi, czy trzeba je poddać researchowi. W wypadku takich projektów jak ten o Simone de Beauvoir, zbieram wszystkie rzeczy, które napisała. Dzięki adoptowanej córce Simone otrzymałem nawet wgląd w jej korespondencję - przeczytałem jej wszystkie listy. W ten sposób powstaje obraz postaci. Następnie trzeba go ustrukturyzować, zdecydować, do których momentów życia chcemy się odwołać. Mniej więcej wtedy zaczynam pisać. Muszę mieć konkretne ramy tego, co się wydarzy na końcu, jaka będzie struktura scenariusza. To zajmuje sporo czasu. Zwykle samo pisanie trwa krócej niż research. Lubię pisać szybko.

PAP: Jak wygląda pana pisarska rutyna?

C.H.: Najczęściej pracuję popołudniami. Rano przeglądam to, co napisałem poprzedniego dnia. Później jem lunch i zasiadam do komputera. Kończę około siódmej wieczorem. Dawniej tak nie było. Musiałem mieć odpowiedni nastrój, by się zabrać do pisania. Teraz jest ono moim nawykiem.

PAP: Pana droga do kina wiodła poprzez teatr. Stworzona w trakcie studiów na Uniwersytecie Oksfordzkim debiutancka sztuka "When Did You Last See My Mother?" została wystawiona w Royal Court Theatre. W 1966 r. był pan najmłodszym dramaturgiem, którego utwór zaistniał na West Endzie. Teatr był dobrym polem doświadczalnym?

C.H.: W Anglii to właściwie jedyna droga. Nie można było od razu zająć się pisaniem i reżyserowaniem filmów. We Francji lub w Polsce dałoby się to zrobić, ale nie tu. W latach 60. brytyjski teatr stanowił centrum kultury w znacznie większym stopniu niż obecnie. Młodzi ludzie byli nim naprawdę zainteresowani. Mnie także praca dla teatru wydawała się bardziej ekscytująca.

PAP: Kto jest patronem pana sposobu myślenia o sztuce?

C.H.: Miałem dobrych nauczycieli. Osobą, która wywarła na mnie największy wpływ, był dyrektor artystyczny Royal Court Theatre William Gaskill. Bardzo spodobała się mu moja pierwsza sztuka i stwierdził, że kiedy ukończę studia, powinienem rozpocząć pracę w teatrze. Tak się stało. Zajmowałem się różnymi rzeczami. Robiłem, co mi zlecano. Chodziłem na próby, obserwowałem rozwój sztuk. Byłem kierownikiem literackim, oglądałem każdy nowy spektakl. Royal Court Theatre był moim uniwersytetem. Po kilku latach wiedziałem o pracy w teatrze znacznie więcej, niż gdybym znał ją tylko z teorii.

PAP: Pisze pan również scenariusze na podstawie tekstów innych autorów. Jak układają się wasze relacje?

C.H.: Kiedy zaczynałem w Royal Court Theatre, moim zadaniem było tworzenie nowych wersji klasycznych tekstów. Przetłumaczyłem "Wujaszka Wanię" Antona Czechowa, "Heddę Gabler" i "Dom lalki" Henrika Ibsena. Przez dłuższy czas zajmowałem się tłumaczeniami tekstów zmarłych autorów, którzy nie sprawiali problemów. Później zacząłem pracować ze współczesnymi twórcami, a to nieco delikatniejsza materia. Trzeba brać pod uwagę ich wrażliwość. Z niektórymi pracuje się łatwiej, z innymi trudniej. Ostatnio nawiązałem wspaniałą relację z Florianem Zellerem, autorem sztuk teatralnych "Ojciec" i "Syn". Przetłumaczyłem bodaj siedem jego dramatów. Pojawienie się w moim życiu tego młodego twórcy było bardzo odświeżające.

PAP: Jest pan również reżyserem filmów "Carrington", "Tajny agent" i "Mroczna Argentyna". Czasami budzi się w panu instynkt głównego realizatora?

C.H.: Lubię pracować z innymi twórcami. Potrzebuję obiektywnego spojrzenia na moje teksty. Oczywiście, nie zawsze tak jest, ale najczęściej miałem szczęście do reżyserów – zarówno w teatrze, jak i w kinie. Teraz pracuję z Anne Fontaine. Mam też projekt z Janem Komasą.

PAP: Dlatego wyreżyserował pan dotychczas tylko trzy filmy?

C.H.: Po części to było powodem. Napisałem scenariusz inspirowany moim dzieciństwem spędzonym w Egipcie. Gdybym mógł sfinansować produkcję, podjąłbym się realizacji. Jednak nie udało mi się pozyskać środków. Jeśli w przyszłości pojawi się ciekawy projekt, chętnie przeniosę go na ekran, ale ogólnie rzecz biorąc, nie tęsknię za reżyserią. To bardzo trudna praca. Wolę pracować z twórcami takimi jak Stephen Frears i David Cronenberg.

PAP: Skąd uczył się pan scenopisarstwa?

C.H.: Bardzo wcześnie dostałem szansę stworzenia scenariusza filmowego. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Nigdy nie czytałem scenariusza. Poszedłem więc do księgarni i znalazłem pięć scenariuszy autorstwa Harolda Pintera. Każdy z nich był adaptacją jakiejś powieści. Kupiłem książki, przeczytałem je, a później sięgnąłem po teksty Harolda. Zaobserwowałem, że jeśli literatura była naprawdę dobra, trzymał się jej blisko. A jeśli nie, sam wymyślał różne rzeczy. To podstawowe zasady, których się nauczyłem.

PAP: Najlepsza rada dotycząca pisania, jaką pan otrzymał, to...

C.H.: "Tak trzymaj". Pamiętam mojego nauczyciela języka francuskiego. Był bardzo wpływowy, to on jako pierwszy pokazał mi twórczość Verlaine'a i Rimbauda. Pewnego dnia pokazałem mu 50 stron powieści mojego autorstwa. Przyznałem, że pisanie zajmuje mi wieczność. Odpowiedział, że nie ma innego wyjścia, jak tylko kontynuować. Nie można się poddawać. Trzeba pracować każdego dnia.

13. Festiwal Script Fiesta odbędzie się w dniach 27-30 marca w stołecznym kinie Elektronik. Oprócz panelu poświęconego "Całkowitemu zaćmieniu" Christopher Hampton weźmie udział w masterclassie z okazji 30. rocznicy premiery filmu "Carrington". Rozmowę poprowadzi filmoznawca, twórca podcastu SpoilerMaster Michał Oleszczyk. W programie festiwalu znalazły się też spotkania m.in. z Janem Englertem, Krystyną Jandą, Maciejem Karpińskim, Kamilą Taraburą, Kasprem Bajonem, Maciejem Ślesickim, Olafem Lubaszenką i Mikołajem Korzyńskim. Polska Agencja Prasowa jest patronem medialnym wydarzenia. 

Źródło:

PAP

Autor:

Daria Porycka