"Chaplin" Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Punkt wyjścia jest arcyinteresujący, mianowicie – w pewnym uproszczeniu – historia żydostwa Charlie Chaplina, który Żydem w istocie nie był. Kilka scen spektaklu - opartych na dokumentach oszalałego w tamtym czasie FBI, udowadniających rzekome pochodzenie aktora oraz jego sympatie komunistyczne – było naprawdę ciekawych; projekcje, po które tak chętnie sięga reżyser – miały nie tylko sens, wszak mówimy o aktorze kinowym wszech czasów, ale nawet pozostawiały pewien niedosyt; świetnie napisany był także finałowy monolog.
Jednak cała narracja spektaklu brnęła przez jakieś mielizny, jakby robiono wszystko, żeby tę opowieść zmętnić, a co gorsze - także odnieść do tu i teraz – projekcje z Chaplinem (Chaplinami właściwie) błąkającymi się po Warszawie tudzież absurdalne sondy uliczne były w przykry sposób niekoherentne, za sprawą pewnego nieładu pomysłów scenicznych trudno określić, o czym TAK NAPRAWDĘ chcieli nam twórcy powiedzieć.
Publiczność szczelnie wypełniająca widownię drugiego po premierze przebiegu była najwyraźniej również zdezorientowana, dała bowiem najbardziej anemiczne oklaski, jakie w życiu słyszałem.