O książce „Jan Englert. Bez oklasków”, Kamila Drecka rozmawia z Janem Englertem, Wydawnictwo Otwarte 2021, pisze Krzysztof Krzak.
Na mojej prywatnej, nigdzie ma się rozumieć niepublikowanej liście „znanych i lubianych”, którzy staną się bohaterami książki o charakterze biograficznym, tudzież mającej formę wywiadu – rzeki, Jan Englert zajmował jedno z ostatnich, jeśli nie ostatnie miejsce. Bo to i znamienity aktor, reżyser, dostojny dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, stroniący od pozowania na tzw. ściankach, nieistniejący na portalach społecznościowych, z rzadka bohater skandali zasługujących na odnotowanie w tabloidach. Tymczasem…
To właśnie prasa brukowa stworzyła swoistą kampanię reklamową książce „Bez oklasków”, która ukazała się w ubiegłym roku nakładem krakowskiego wydawnictwa Otwarte, wyciągając z niej pikantne, zdaniem redaktorów tychże gazet, szczegóły dotyczące przypadków kierowania przez Englerta w stanie po spożyciu samochodem, tudzież jego choroby zagrażającej życiu aktora. W lakonicznym wstępie do książki Jan Englert przyznaje, że jest ona w największym stopniu zasługą Kamili Dreckiej, która znalazła sposób, by przełamać niechęć artysty do mówienia o sobie samym i jednocześnie oddać specyficzny sposób narracji charakteryzujący się ironią, sarkazmem i wysublimowanym humorem, a te cechy jak wiadomo nie są łatwe do przekazania w formie pisanej. Mimo wiodącej roli zadającej pytania redaktorki nietrudno odnieść wrażenie, że głównym twórcą omawianej książki jest sam Englert, bynajmniej nie dlatego, że jest jej naczelnym bohaterem. To on decyduje o tym, o czym państwo rozmawiają, często wyraźnie zaznaczając, że o czymś nie będzie mówił, o czymś innym nie chce rozmawiać, a nazwisk nie poda. Stawia wyraźne granice, kierując się osobistymi przekonaniami i zasadami. Dlatego też miłośnicy i stali czytelnicy gazet i portali plotkarskich mogą się czuć w pewnym stopniu zawiedzeni, że nie znajdą w dość obszernej (350 stron) książce ani słowa wzmianki m.in. o konflikcie dyrektora Narodowego z Grażyną Szapołowską. Może dlatego, że – jak wyznaje Englert – „jeśli ktoś zbyt mocno mnie zrani – nie żyje dla mnie”; i dodaje, że lojalność to dla niego jeden z filarów stosunków międzyludzkich. Nie poznamy też nazwisk jego kolegów – aktorów, którzy poszli na współpracę ze służbami specjalnymi. Pikantnych szczegółów o charakterze damsko–męskim, tudzież obyczajowo– społeczno-rodzinnym generalnie w „Bez oklasków” jest niewiele.
Kiedy jednak już Jan Englert zdecyduje się o czymś mówić – robi to z ogromną dozą szczerości niepozbawionej filuternego przymrużenia oka, przez co wywiad zyskuje na lekkości i staje się bardzo przyjemny w lekturze. Bo przecież w przypadku aktora i reżysera tej klasy, co Englert, (równolegle z wywiadem pracował nad „Trzema siostrami” Czechowa w Teatrze Narodowym), bardzo łatwo byłoby popaść w niestrawny patos. Artysta nie oszczędza przy tym siebie, przyznając, iż nieobce są jego charakterowi zarozumialstwo (z tym słynnym jego: „Jestem zbyt zarozumiały, żeby się obrażać”), bufonada, a nawet kabotynizm przy jednoczesnym lubieniu ludzi (nazywa siebie ich kolekcjonerem); jest autoironiczny, ma głęboko rozwiniętą samoświadomość (powiada, że składa się z co najmniej pięciu różnych Englertów) i autocenzurę. I jednocześnie poczucie niedowartościowania, aktorskiego niedosytu.
Dla tych, którzy interesują się teatrem bardzo ciekawe będą te części wywiadu, które dotyczą jego pracy w Teatrze Polskim, Współczesnym (gdzie gwiazdą była jego ówczesna żona, Barbara Sołtysik) i Narodowym, niełatwej acz twórczej współpracy z Dejmkiem, Prusem czy Grzegorzewskim. Niezwykle ciekawe są teorie Jana Englerta na temat tego, kto według niego jest artystą, na czym w ogóle polega artyzm, kogo możemy uważać za twórcę, a kto nim jest według… ZUS-u (sic!). Nie brak w tych wypowiedziach gorzkich konstatacji o coraz powszechniejszym na teatralnych scenach „memraniu”. Długo by jeszcze wymieniać wątki poruszane przez Kamilę Drecką w rozmowie z Janem Englertem! Książkę uzupełniają krótkie obrazki – opowieści, czyli próbki twórczości literackiej pamiętnego Zygmunta z serialu „Kolumbowie”, którymi rekompensował sobie brak satysfakcjonujących propozycji aktorskich, głównie ze strony filmowców. Jedynym, ale przecież niefundamentalnym, mankamentem książki wydaje się uboga szata ilustracyjna, czyli niewielka ilość zdjęć dokumentujących dokonania bohatera książki. Ale generalnie należą się za nią burzliwe oklaski!