Z Hanną Faryną-Paszkiewicz, autorką książki „Czechowicz. Hrabia, miś czy drań” (Wydawnictwo Mando), rozmawia Wiesław Kowalski.
Po sukcesie książki „Kobusz. Jan Kobuszewski z drugiej strony sceny” postanowiła Pani sięgnąć do postaci kolejnego aktora, Mieczysława Czechowicza. Co jest takiego intrygującego czy szczególnego w biografiach aktorów, że bierze Pani na warsztat ich życie i twórczość?
Wcześniej napisałam dwie inne biografie, zdecydowanie z własnego wyboru, w poczuciu „misji”, nie bacząc nawet czy pojawi się wydawca, nie mówiąc już o honorariach. To były historie Marii Morskiej i Marii Jehanne Wielopolskiej – przypadki dwóch fascynujących kobiet z lat międzywojennych, zapomnianych i przywołanych tymi książka do życia. Gdy odszedł Jan Kobuszewski, jego córka, a moja wujeczna siostra Maryna Kobuszewska, powiedziała o „podchodach” paru osób, które chciały o Nim napisać. Maryna znała mój sposób pisania i powiedziała krótko: „ty albo nikt”. Prócz dobrej oceny tamtych książek, miała na myśli także fakt, że obie wiemy co znajduje się w rodzinnych archiwach. I to był ów pierwszy aktor jako temat mojej pracy. Jestem historyczką sztuki, z tytułem doktora nauk humanistycznych i sporą własną bibliografią, ale na temat… XX-wiecznej architektury. Wiem jak poruszać się w świecie archiwów i specjalistycznych bibliotek. Pracę nad moim wujem traktowałam jako jednostkowy wypad w nieco inny świat. Pomyślałam, że skoro moja mama nosiła nazwisko Kobuszewska – to ja podejmę się tematu. Dla rodziny. Druga książka, o Mieczysławie Czechowiczu, była niejako pokłosiem tamtej – dobrze przyjętej i z dodrukami. To oczywiście w 99 % zasługa postaci wuja, moje udziały oceniam na brakujący 1%. Biografie aktorów, prócz faktu specyfiki zawodu, nie mają niczego wyróżniającego. Niemal każdy człowiek, obdarzony talentem czy inną znaczącą cechą i wychodzący poza prosty schemat „przeżycia życia”, albo co gorsza „spędzenia danego mu czasu”, zasługuje na uwagę.
W przypadku Jana Kobuszewskiego było łatwiej, albowiem długoletni aktor warszawskiego Teatru Kwadrat był – jak już Pani wspomniała – Pani wujem. Tymczasem zwłaszcza życie prywatne Mieczysława Czechowicza było pełne tajemnic? Jak je Pani jako pisarka odkrywała ?
Początki nie były łatwe ani zachęcające. Pamięć własna o nim, recenzje, drobne wzmianki w innych książkach, oczywiste role znane dzięki telewizji. Z racji wieku nie zdążyłam do Teatru Współczesnego na jego najważniejsze role. Wiedziałam, że odwiedzę Wojskowe Biuro Historyczne w Rembertowie, bo zachowano tam dossier Edwarda Czechowicza, ojca Mieczysława, zawodowego wojskowego, że muszę „zaatakować” IPN, by na własne oczy zobaczyć dokumenty z lubelskiego procesu nastoletniego Mietka. Przełomem, i to na początku przymiarek do tematu, była wizyta pewnej kobiety w lekarskim gabinecie mojego brata, która obejrzawszy dowody „rodzinnych koneksji” na ścianach poczekalni gabinetu (m.in. zdjęć wuja Jana Kobuszewskiego) witając się z moim bratem powiedziała krótko: „a ja jestem wnuczką Mieczysława Czechowicza”. Do dziś uważam, że nie był to przypadek.
Gdzie jeszcze szukała Pani informacji na temat życia prywatnego Czechowicza, o którym sam niechętnie mówił zarówno w wywiadach, jak i w innego rodzaju publikacjach jemu poświęconych? Mam wrażenie, że teatralni koledzy nie zawsze mogli być w tym przypadku pomocni?
Postać pacjentki brata, pani Aleksandry Leoncewicz, stała się kluczem do pamięci i archiwum rodziny życiowej partnerki Mieczysława. Bo z Eugenią Śliwińską, babcią owej pacjentki, niezapomnianą w świecie warszawskich teatrów suflerki, Mieczysław przeżył trzy dekady, do swej śmierci. Mama p. Aleksandry, a córka Eugenii, p. Izabela Leoncewicz udostępniła mi fotografie małego Miecia, jego rodziców i inne pamiątki. Po wielokroć rozmawiałyśmy na rodzinne tematy. Spotkałam się także z aktorami: Wiktorem Zborowskim, Karolem Strasburgerem, Krzysztofem Wakulińskim, Marcinem Trońskim. Podczas promocji książki wielu aktorów Teatru Kwadrat (Ewa Wencel, Paweł Wawrzecki, Lucyna Malec) chcieli jeszcze coś dodać od siebie.
Wiele miejsca poświęca Pani w biografii Czechowicza jego dzieciństwu, latom młodości, nierzadko obfitującym w wydarzenia tragiczne, zatem tym czasom kiedy pojawiły się również jego pierwsze skłonności do publicznych występów, zwieńczonych najpierw statystowaniem i mniejszymi rolami w zawodowych teatrach, wreszcie studiami w warszawskiej PWST. Czy w tej materii odkrywanie kolejnych faktów w życiorysie aktora i docieranie do potwierdzających te fakty dokumentów było łatwiejsze?
Zdecydowanie tak. To już wiedza poukładana. Na przykład wycinki prasowe zebrane w typowe archiwalne teczki z troczkami, albo stare, naddarte szare koperty. Bogate archiwa Instytutu Sztuki PAN (mojej macierzystej placówki) czy Instytutu Teatralnego cierpliwie czekają na interesantów.
Silnie na psychikę aktora oddziałały jego związki ze Służbą Bezpieczeństwa. To zawsze tematy trudne, a dokumentacja IPN-owska bywa nieczęsto w tych kwestiach dość lakoniczna. Nie bała się Pani jednak o tym wspomnieć?
Szłam do IPN-u z wielką ciekawością. Dostałam zdigitalizowane materiały z sądowego procesu grupy bardzo młodych pomocników i łączników żołnierzy Armii Krajowej. Wśród nich 15-letniego Mietka. Był po tygodniach ciężkiego więzienia na lubelskim Zamku, doświadczył okrutniej przemocy. Trudno sobie wyobrazić co myślał. Jego cioteczny brat, także więziony, mówi po latach, że Mietek był hardy. Mam do dziś poczucie, że kolejne kartki na ekranie komputera w IPN-ie (gęsto zapisane na maszynie, często fioletowawe odbitki przez kalkę) odsłaniały przede mną prawdę, której chyba nikt nie dotknął. Bo wszystko co pisano (głównie w lokalnej prasie) o tym dramatycznym epizodzie w życiu Czechowicza powtarzało się w niemal tej samej wersji. Nikt dotąd nie napisał o informatorze (kryptonim Zośka), który już po wyroku i po amnestii, spotykał się z Mieczysławem, bywał w jego mieszkaniu, a następnie sporządzał rozbudowane donosy. Na przykład o tym, że Mietek listownie namawiany jest do wyjazdu do muzycznych teatrów w… Argentynie. Że słabo strzeżoną granicę łatwo przejść na Śląsk, a potem już z Francji, morzem…
Wiadomo, że największą popularność Czechowiczowi przyniosły jego dokonania kabaretowo-filmowe zwłaszcza w telewizji. Tymczasem w środowisku teatralnym uchodził za idealnego kreatora postaci z dramatów Sławomira Mrożka, w które wcielał się zwłaszcza w Teatrze Współczesnym w Warszawie za dyrekcji Erwina Axera. Zebranie dokumentacji w tej materii też chyba wymagało tytanicznej pracy, albowiem tych ról w biografii aktora znalazło się bardzo wiele?
Owszem, to był pracochłonny etap. Oparłam się na wspomnianych wyżej archiwalnych wycinkach, na teatrologicznych bibliografiach kierujących do recenzji i wywiadów, na kilku wspomnieniowych radiowych audycjach o Czechowiczu i jednym filmie dokumentalnym o Nim. I tu z przykrością, po raz pierwszy i ostatni, chcę głośno powiedzieć, że Teatr Współczesny w żaden sposób nie był zainteresowany moimi wielokrotnymi próbami nawiązania kontaktu. Korzystałam z dobrze uporządkowanego internetowego archiwum tego teatru.
W pani wnikliwej książce udało się pokazać słynnego Misia Uszatka z dobranocki dla dzieci jako aktora nie tylko potrafiącego wywoływać śmiech, ale również potrafiącego odnaleźć się w repertuarze zdecydowanie bardziej dramatycznym. Na ile ta aktorska wielowymiarowość rozpostarta między komizmem a liryzmem była dla Pani ważna jako istota dotarcia do pełni jego aktorskiego wizerunku?
Mieczysław Czechowicz rzeczywiście znakomicie „stawiał czoło” rozmaitym gatunkom. I nierzadko robił to jednocześnie. Rano rejestrował swe liryczne postaci w Kabarecie Starszych Panów, wieczorem był groźną postacią z groteski Mrożka. A Miś Uszatek czy szeryf Zuzia nie przeszkadzali jego poważnym bohaterom filmowym.
Czy w Pani prywatnym odczuciu Mieczysław Czechowicz był aktorem spełnionym? Wszak publiczność wciąż o nim pamięta i chętnie wraca do jego zwłaszcza ról z Kabaretu Starszych Panów, które w telewizji pokazywane są w programach powtórkowych chyba najczęściej?
Czym innym jest ów dziś rozpoznawalny ślad po nim, czym innym czas, kiedy łączył wiele gatunków. Był spełniony gdy pracował intensywnie. Jestem o tym przekonana. Myślę, że lata 60./70. XX wieku były Jego najlepszym czasem. Tak w teatrze, w telewizji, czy w jeżdżącym po Polsce i świecie kabarecie Wagabunda. I gdzieś pod koniec życia (a zmarł nagle mając 60 lat) utracił swą słynną radość życia, o której pamiętają wszyscy, którzy go znali. Wtedy dopadły go demony niespełnienia, goryczy, rozmaitych słabości.
O takich artystach jak Mieczysław Czechowicz mówi się, że są legendarne. Na czym głównie ta legenda w przypadku tego aktora według Pani się zasadza?
Był silną aktorską indywidualnością. Nie sposób Go pomylić z nikim innym. Owszem, miał też warunki, nietypowe, to jest posturę, której się nie zapomina (był czas, że np. koledzy aktorzy z kabaretu Koń podtuczali Czechowicza by „na oko” różnił się od nich). Kojarzono go z groteskowymi postaciami Mrożka we Współczesnym, który okrzyknięto „mrożkowskim domem”, a ponadto miał głos! Pisano, że to głos fagotowy. Początki jego kariery, jeszcze amatorskiej, to był śpiew. Potem po wielokroć słyszeliśmy Go w piosenkach Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. Podejmował się różnych gatunków, zręcznie unikając zaszufladkowania.