Skrzydelski: Maja Kleczewska znów zaskakuje.
Moroz: To Maja Kleczewska jeszcze może czymś zaskoczyć?
Skrzydelski: Tak czy inaczej, w tym zamykającym się właśnie sezonie wystawiła aż trzy tytuły. Zupełnie różne. Na podstawie Bergmana, Mickiewicza i teraz – Joyce’a.
Moroz: Bergman z warszawskiego Powszechnego podobał mi się bardzo, „Dziady” ze Słowackiego zupełnie mnie nie przekonały, a najnowszego „Ulissesa” z Teatru Polskiego w Poznaniu doceniam za momenty.
Skrzydelski: Za momenty – powiadasz. Trochę jednak ironicznie?
Moroz: Absolutnie nie.
Skrzydelski: Zdaje mi się jednak, że nie da się uciec od pytania podstawowego: po co Kleczewskiej modernistyczne arcydzieło Joyce’a? Rozumiem, że można być jak Michał Zadara i reżyserować niemal wszystko, jak leci: od Kochanowskiego po Tokarczuk, ale nikt mi nie wmówi, że to pozorne bogactwo nie ma swojej ceny. Otóż jest nią najczęściej pewna doza koniunkturalizmu lub w najlepszym przypadku powierzchowności, łatwego „oblatywania” repertuaru. I coś takiego wyczuwam w „Ulissesie”. To przedstawienie o wszystkim: o życiu, o polityce, o Poznaniu, no i przy okazji wykorzystujące monologi z powieści Joyce’a. Zatem wpadamy w strumień świadomości co się zowie. Szkoda tylko, że – znów koniunkturalnie – Maja Kleczewska tytułuje swoją pracę tak samo jak Dublińczyk. Proponowałbym: „Kleczewska/Joyce show”. Ale co tu dużo gadać. Przecież ten „Ulisses” dzieje się w Poznaniu. I to podobno jest wyjątkowo interesujące.