„Bóg, ja i pieniądze” w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Niewiele w skali kraju jest takich spektakli, które są na afiszu od prawie dekady, a do tego w ekstrawagancko lekki sposób zbierają komplety na widowniach. W czym tkwi tajemnica popularności tego prościutkiego, skromniutkiego monodramu? Proszę się nie zdziwić – w tekście i w aktorstwie.
Mamy oto Marię, robiącą codziennie sprawunki w swoim sklepie, pewnie gdzieś za rogiem. Takie zwykłe smoltoki z zaprzyjaźnioną ekspedientką – o wnukach, o rozwodzie syna, o eksmężu. O - dość ekscentrycznych relacjach łączących naszą bohaterkę z Panem Bogiem. O dawnych czasach, o przyjaciołach – a właściwie o przyjacielu - który objawiał się w życiu Marii po 40 latach… I o tym, że wspomniany Pan Bóg miewa swoje plany, nie zawsze koherentne z naszymi.
Ten po franciszkańsku pogodny tekst jest jasny, przejrzysty, klarowny, ogólnoludzki, dziewczyński i mężczyźniany jednocześnie, jest także okropnie nienowoczesny. Zupełnie nie pasujący do współczesnej dramaturgii i do współczesnych narracji. Jest tak teatralny, że tylko w teatrze dobrze zabrzmi, i – tak życiowy, jak gdyby wprost życie go napisało. Wciągnął mnie od pierwszego zdania, gdyż okropnie lubię historie miłosne, a najbardziej te, które w pełni rozumiem.
Hanna Bieluszko w roli Marii jest fantastyczna. Ma władzę nad każdym nie tylko gestem, pauzą, przecinkiem, emocją czy - kupowanym u Eli warzywem, a zwłaszcza – żelkami. Ale i nad każdym widzem, wychodzącym z Domu Machin w stanie takiego fajnego wzruszenia, jakie może dać tylko teatr.
Pani Hanno, bardzo Pani lubi grać ten spektakl, prawda?