„Błękitny zamek” na motywach powieści L.M. Montgomery „The Blue Castle” w reż. Beaty Redo-Dobber w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
W naszym kraju mamy blisko dziesięć teatrów muzycznych, nie wliczając do nich scen operowych, które co prawda sięgają po klasyczne operetki i musicale, ale w odmienny sposób kształtują repertuar. Te miejsca rozrywki dedykowane dla szerokiego widza, wymagają odmiennego omówienia, ale są ciekawym przykładem poszukiwań własnej drogi artystycznej. W chwili obecnej posiadamy instytucje z fantastycznymi salami, szerokim zapleczem technicznym i olbrzymimi możliwościami realizacyjnym. Na przeciwległym biegunie znajdują się placówki, które borykają się z kwestiami lokalowymi i bytowymi. Jednak wiele zależy od sprawnego menadżera. Świetnym przykładem może być poznański Teatr Muzyczny pod kierunkiem Przemysława Kieliszewskiego, który nie tylko odmienił program, zespół, ale również rozpoczął proces inwestycyjny na rzecz dedykowanego miejsca, w stolicy Wielkopolski, na rzecz teatru muzycznego. Jednak w ostatnich latach powstały sceny, których funkcjonowanie zastanawia. Do takowych należy Teatr Muzyczny w Toruniu, a także Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury w Warszawie. Jakże bogata nazwa. A za nią niewiele się kryje. Powstawała ze szlachetnych pobudek, aby w stolicy naszego kraju nie zanikła sztuka operetkowa. Jednak z owych intencji pozostało niewiele. Scena nie realizuje swoich zamierzeń, tworząc kameralne spektakle przyklasztorne z akordem muzyki. W sezonie wielkie widowiska są marginesem i rzadkością. Jest to konsekwencja braku odpowiedniej, stałej sceny. Bowiem trudno nazwać ją posiadanie obecnie przestrzeni dawnego Kina Praha. Sala może i ciekawa, ale nie ma kulis, głębi, artyści tłoczą się w garderobie obok szatni dla publiczności. Dodatkowo fotele dedykowane dla seansów filmowych narzucają chęć konsumpcji i to zarówno napojów jak i nieodzownego popcornu. Warszawska scena, dziś prowadzona przez Iwonę Wujastyk, znana jest w kraju z nagród muzycznych okraszonych zaszczytnym imieniem patrona sceny, a także koncertami noworocznymi, które corocznie mają miejsce w salach Filharmonii Narodowej, a wcześniej Teatru Polskiego. W jednym i drugim przypadku są to zdarzenia polemiczne. Pytanie, które należy zadać to reprezentatywność laurów. A w kontekście spotkań rozpoczynających kolejny rok to bajeczna cena biletów, na którą nie stać przeciętnego odbiorcy teatralnego. I jeszcze jedno. Jaki w ogóle jest sens aktywności instytucji? Mamy w stolicy Teatr Muzyczny Roma, do repertuaru muzycznego chętnie sięgał Teatr Dramatyczny pod kierunkiem Tadeusza Słobodzianka. Mazowiecki Teatr Muzyczny miał zapełniać lukę młodszej siostry opery i matki musicalu, ale tego nie czyni. Stał się sceną, która jak kra lodowa podąża w nieznanym kierunku. I oczywiście nakłady finansowe. Organizatorem jest Samorząd Województwa Mazowieckiego, który łoży środki na rzecz miejsca. Jednak czy nie warto zastanowić się czemu ona ma służyć? Tak długo jak nie będzie jasnego celu funkcjonowania, tak często będą padały owe pytania.
Jedną z ostatnich dużych premier sceny jest powrót do Błękitnego zamku z muzyką Romana Czubatego i librettem Krystyny Śląskiej oraz Barbary Wachowicz. Można powiedzieć sprawdzona ramota. Za wzorzec posłużyła powieść Lucy Maud Montgomery. To ta sama autorka, której sagę o Ani z Zielonego Wzgórza czytały nastoletnie dziewczynki, widząc w sobie bohaterkę – ambitną, szlachetną i odważną. I dużo się nie zmienia w owym aspekcie literackim. Główną postacią jest 29-letnia Joanna, zwana przez rodzinę Bubą. Panna na wydaniu, która nie znalazła odpowiedniego kawalera. Dziś to byłoby nie do pomyślenia, aby o tym pisać w świecie Planety Singli. Zbiegiem okoliczności poznaje wybranka serca i dochodzi do radosnego finału ukraszonego wielką miłością. I właśnie jest to opowieść o wielkim uczuciu, budzących się relacjach i spełnieniu. Tekst libretta jest sprawny i komunikatywny. Jednak największym bohaterem spektaklu jest muzyka. Ciężko nazwać go musicalem, to raczej dramat ze wstawkami kompozycji, ale jednak piosenki i podkład jest niezwykle ciekawy. Jej autor, nieżyjący już kompozytor Roman Czubaty, kochał teatr muzyczny, to była jego pasja i namiętność. Skomponował muzykę do musicalu na podstawie Trzech muszkieterów i oczywiście do Błękitnego zamku, którego premiera odbyła się w 1979 roku. Ścieżka dźwiękowa to niesłychane analogie i nawiązania do innych kompozycji. Są i rytmy szantowe, country, walc i tango. Świetnie się tego słucha. Piosenki też są pełne żarliwości i namiętności. Należy podkreślić ciekawą pracę zespołu muzycznego pod kierunkiem skrzypka Mieczysława Smydy. I na tym katalog pozytywów można zakończyć.
Sam utwór nie przystaje do rzeczywistości. Ogląda się go jak stare kino retro. Nie daje nam o tym zapomnieć czołówka i napisy. Po kilku minutach fascynacji staje się to niesłychanie nudne i wtórne. Zresztą problematyka jest całkowicie nieadekwatna do naszej rzeczywistości. To, co czterdzieści lat temu mogło być ciekawe, dziś jest zimnym kotletem i to na dodatek niesmacznym. Nie do końca zrozumiałym jest wybór tytułu. Do kogo on miał być adresowany, co przekazać, o czym opowiedzieć? Brak komunikatywności to główny zarzut wobec samego pomysłu przywrócenia utworu. Jednak grzechy rodzą się po kilku pierwszych minutach. Realizację powierzono Beacie Redo-Dobber i to co wymyśliła jest kuriozalne. Owszem pomysł miał być adekwatny do ubogich możliwości technicznych sceny, ale efekt jest żałosny. Świat projekcji jest tak jaskrawy, że zbliża go do domku dla Barbie. Róże, pastele, błękity, żywe konie niczym kucyk Pony, to skrajna infantylizacja. Rekwizyty są w podobnych barwach, a także kostiumy, choć ciekawe autorstwa Marii Balcerek, to rzutują one na odbiór całego spektaklu. Owszem zapewne reżyserka chciała skontrastować świat indywidualności rodziny Joanny z rzeczywistością ich otaczającą, ale wszystkiego jest za dużo. Koncept inscenizacyjny to przebieg próby spektaklu, aby w ten sposób zamarkować zmianę dekoracji. Po co? Nie wiadomo. Wstawki scenicznego reżysera zaburzają odbiór, a przecież wystarczyło włączyć orkiestrę z lekkim podkładem i świetnie oglądałoby się choreografię zespołu technicznego. Co do samego tańca to fakt jest go sporo. Bardzo dobrze. Gdyż teatr muzyczny to różnorodność i komplementarność wykonania. I choć z jednej strony mamy fajerwerki – step w wykonaniu Tomasza Pałasza i Michała Wierzbowskiego, to już klasyczna forma jest prosta jak układ ze szkoły baletowej. Zofia Rudnicka nie dała się unieść fantazji błękitnego zamku, choć już w Noc świętojańską, gdy jest luźniej i niezobowiązująco, mamy paletę tańca nowoczesnego.
Wśród wykonawców znalazła się dojrzała gwardia świata operowego i operetkowego. Z lubością ogląda się Annę Lubańską jako ciotkę Teklę, która ma tyleż uroku, co zjadliwości, świetny jest jej mąż, safanduła i dowcipniś taniego żartu, Beniamin w wykonaniu Witolda Żołądkiewicza. Aleksandra Hofman, niegdysiejsza gwiazda Operetki Warszawskiej, pokazuje klasę muzyczną i komiczną jako Georginia, a także trio Katarzyna Trylnik, Zuzanna Caban, Aleksander Zuchowicz będące familią na wydaniu, to świetnie skomponowana etiuda. Cóż z tego jak bohaterowie drugiego planu, sceny zespołowe, wypadają dużo lepiej niż emocje i więzi głównych bohaterów. Joanna w wykonaniu Anny Lasoty jest zbyt rozemocjonowana, a jej głos to właściwie jedna nuta, a o dobrym śpiewie nie ma co marzyć. Jej wybranek Eddi (Tomasz Rak) nie powinien podejmować roli. Jego statyczność operowa nie współgra z lekkością teatru muzycznego. W kolejnych wyborach obsadowych należy kierować się artystami teatru muzycznego, a nie operowego, bowiem to absolutnie dwa odmienne światy. Jednak najwięcej zastrzeżeń można mieć do reżyserki, która skupiła się na efekcie i to wizualnym, zapominając, że jeszcze są artyści, których nie wolno zostawić samym sobie. Nieznośne są tasiemce statycznych dialogów i śpiewanie do jednego reflektora. Nuda, nuda, nuda.
Spotkanie z Błękitnym zamkiem to ciekawa lekcja. Ważnym, aby się sięgać do utworów, które nie współgrają z tym, co wokół nas. Należy mieć dobrego realizatora, który nie zbuduje kosmosu świata lalek, ale realizm adresowany do publiczności. I najważniejsze. W jakim kierunku zmierza Mazowiecki Teatr Muzyczny? Spektakl nie daje żadnej odpowiedzi. To dryfowanie, aby być jeszcze na fali, ale niestety ona wzbiera i utonięcie jest niezwykle bliskie.