EN

6.12.2022, 08:50 Wersja do druku

Balet „Giselle” z Chinarą Alizade – czarodziejska moc teatru

Poszedłem na „Giselle” w Teatrze Wielkim dla wielkiej artystki - by znowu oczarowała, porwała, zachwyciła. I tak się stało. Wydarzyło się jednak jeszcze znacznie więcej… Pisze Waldemar Matuszewski.

fot. Ewa Krasucka

Dwudziestego piątego listopada 2022 roku na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie odbyła się premiera „Giselle, baśni fantastycznej w dwóch aktach” z roku 1841. Autorami libretta są Jules-Henri Vernoy de Saint-Georges  i Théophile Gautier (wg legendy spisanej przez Heinricha Heinego), muzykę skomponował Adolphe-Charles Adam. Choreografia Jean Coralli, Jules Perrot/ Marius Petipa. Realizacja: Maina Gielgud, scenografia i kostiumy Andrzej Kreutz Majewski.                               

Na balet wybrałem się dla wykonawczyni tytułowej partii – Chinary Alizade, pierwszej solistki Teatru Narodowego. Ta azerbejdżańsko-polska artystka ukończyła Akademię Tańca na Uniwersytecie Humanistycznym Nesterovej w Moskwie (1995-1998) oraz Państwową Moskiewską Akademię Choreograficzną (1998-2005). Karierę sceniczną rozpoczęła w Teatrze Bolszoj - w roku 2005, a od roku 2010 była już solistką tego teatru. Od roku 2015 Chinara Alizade jest solistką Polskiego Baletu Narodowego w Warszawie, a od roku 2016 jego pierwszą solistką. W ciągu tych siedmiu lat artystka pokazała warszawskiej publiczności wiele niezwykłych kreacji baletowych.                         

Miałem szczęście poznać Chinarę Alizade osobiście i mogę powiedzieć, że zachwyca na każdym polu – scenicznym i prywatnym, przyjacielskim. Widziałem tę niezwykłą (i urodą, i talentem) tancerkę w kilku kreacjach, ale każda kolejna jest nowym odkryciem i znowu budzi zachwyt. Nie czuję się na siłach recenzowania postaci Giselle w ujęciu Chinary Alizade – nie potrafię swojego uniesienia spektaklem, zachwytu i miłości dla niezwykłego talentu wykonawczyni tytułowej partii ubrać w słowa, „podnieść na wysokość ust” – jak mówi Kordelia o swojej miłości dla Króla Leara. Nie piszę recenzji. Poszedłem na „Giselle” w Teatrze Wielkim dla wielkiej artystki - by znowu oczarowała, porwała, zachwyciła. I tak się stało. Wydarzyło się jednak jeszcze znacznie więcej…

Sztuka potrafi (powinna?) oddziaływać na jej odbiorców bardzo głęboko, bardzo osobiście. I w tym momencie kończy się wszelka relacja, recenzja ze spektaklu – wchodzimy na grunt tego, co prywatne. Poszedłem do Wielkiego z pamięcią o mojej siostrze Barbarze – kochała Sztukę, największą artystyczną radością była dla Barbary rodząca się na jej oczach, w kanale orkiestrowym tego teatru, muzyka spektaklu operowego lub baletowego. Była tutaj stałym gościem. Intensywna obecność harfy w partyturze „Giselle” (grała Grażyna Strzeszewska) i solo na altówce w wykonaniu Jana Snakowskiego (to były Barbary dwa ukochane instrumenty) dałyby mojej siostrze tego wieczoru – w połączeniu z wirtuozerią tańca solistki i zespołu, z aurą całego spektaklu – przeżycie najwyższej próby. Odczułem to szczególne drżenie, czułem obecność Barbary obok mnie, odnalazłem ją tam w jej zasłuchaniu, zachwycie, zapatrzeniu…

Pogoń za naszymi zmarłymi staje się w drugim akcie „Giselle” tematem najważniejszym. Po śmierci Giselle – trafiamy do lasu nawiedzanego przez willidy, w którym znajduje się jej grób. Wiłły, willidy czy strzygi? Nie wiem, jak nazwać po polsku „le villy”, czyli grasujące po lesie duchy dziewcząt zmarłych z nieszczęśliwej miłości, napadające na zbłąkanych wędrowców – pisze na swoim blogu muzycznym Dorota Szwarcman. 

Do grobu ukochanej zbliża się książę Albert (Vladimir Yaroshenko). Zjawa Giselle tańczy z drapieżnymi willidami, ale stara się obronić ukochanego przed nimi, wskazuje mu bezpieczne miejsce - za krzyżem jej grobu. Albert jednak, zauroczony widokiem tańczącej Giselle, włącza się do tańca (pas de deux Giselle i Alberta). Wybawia go dopiero wstający świt, z którym ustaje moc willid, jednak oznacza on jednocześnie pożegnanie na zawsze z Giselle.

Przychodzimy do teatru z całym bagażem naszej prywatności, choć staramy się oddzielić „sztukę” od naszych „subiektywnych skojarzeń” – tak jak staramy się oddzielić prywatne uwielbienie zaprzyjaźnionej wielkiej tancerki od postaci, którą tańczy. Czy to jednak jest tak naprawdę możliwe? 

Kilka lat temu zmarł mój przyjaciel tancerz Konrad Goljanek – absolwent gdańskiej średniej szkoły baletowej, następnie (z przypadku) trafił do szkoły cyrkowej w Julinku, później – na krótko do Zespołu „Śląsk”, a potem na ponad 20 lat do PZLPiT „Mazowsze” im. Tadeusza Sygietyńskiego jako tancerz solista, już do końca… Kiedy zaraz na początku „Giselle” pojawił się na scenie Vladimir Yaroshenko (Książę) miałem wrażenie, że widzę Konrada, którego wielokrotnie przecież oglądałem na tej samej scenie podczas koncertów „Mazowsza”.

Pierwsze wrażenie nie ustępowało z biegiem akcji. Wiedziałem przecież, że to nie jest koncert „Mazowsza” (!). Wytłumaczenie tego zaskakującego zestawienia obydwu tancerzy przyniosło dopiero wspomnienie rozmów z mistrzem Witoldem Zapałą, wieloletnim choreografem „Mazowsza”. On sam, przygotowywany do partnerowania primadonnie Opery Warszawskiej Barbarze Bittnerównie, wielokrotnie powtarzał, że repertuar taneczny „Mazowsza” budowany jest z cegiełek klasyki baletowej, podlegając „klasycznej” stylizacji. I jeśli w pas de deux Giselle i Alberta wciąż widziałem Konrada partnerującego Giselle-Chinarze Alizade, to właśnie dlatego, że zaprzyjaźniony solista „Mazowsza” klasyki baletowej nigdy się nie wyzbył. To było dziwne uczucie, ale las Andrzeja Kreutz Majewskiego (zrekonstruowany na podstawie dawnych projektów), pełen duchów i zjaw, tylko je wzmagał (także odległość pomiędzy moim XV rzędem na widowni a postacią tancerza na scenie dodatkowo sprzyjały złudzeniu). Nie pierwszy to raz kiedy teatr pozwala nam odnaleźć (choćby na jeden wieczór!) naszych zmarłych bliskich.

Czar i temat „Giselle”, listopad – teatr okazał swą czarodziejską moc.

Źródło:

Materiał nadesłany