„Biznes od kuchni” Diany Karamon w reż. autorki w Teatrze XL w Warszawie. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
Najnowszy spektakl Teatru XL imienia Artystów Zaangażowanych zapowiadany był jako „emocjonalna podróż przez życiowe wyzwania, osiąganie sukcesu i próbę odnalezienia sensu i stabilności”. I choć całość mniej lub bardziej wychodzi ze wspomnianych tematów, to opowieść autorki i reżyserki Diany Karamon pozostawia trochę do życzenia.
Teatralna historia o kulisach biznesu osnuta jest wokół losów młodego małżeństwa Ewy i Romana, decydującego się na otwarcie kawiarni artystycznej. Poza kawą i ciastkiem spotkać w niej można chociażby cudacznego quasi poetę czy szczerego do bólu redaktora naczelnego jednej z warszawskich gazet. Całość, mimo iż rozpisana na wiele postaci, zagrana jest przez czwórkę aktorów, wcielających się w znajomych głównych bohaterów, członków ich rodziny, klientów czy przedstawicieli uporczywego sanepidu. A choć sam zabieg wymienności postaci wypalił tutaj w stu procentach, to inne elementy całości nieco kulały.
Cóż to było za otwarcie przedstawienia? Po kilkunastu minutach oczekiwania na rozpoczęcie spektaklu i wpuszczenia publiczności na widownię aktorzy rozpoczęli akcję sceniczną już w foyer pośród niemałego tłumku obserwatorów. Ni stąd ni zowąd znaleźliśmy się na weselu. Zabawa rozkręciła się na całego i bynajmniej nie została tylko zasygnalizowana. Cała sekwencja weselnych wydarzeń rozbudowana była na około kwadrans. W tym czasie odbywały się typowe zabawy, tańce, wybrzmiało „gorzko, gorzko”, głośniki biły po uszach męczącymi wrzaskami, ale mało było pożywnej, w kontekście pozostałej części przedstawienia, treści. Ot po prostu weselny obrazek, którego nie dane było mi obejrzeć w całości, bowiem fragmentów granych bardziej w głębi sceny nie dojrzałem przez skumulowanych przede mną widzów.
Dalsza część spektaklu miała charakter bardziej klasyczny, choć nie mniej chaotyczny. Pierwsze fragmenty w układzie scena – widownia siedząca, wydały mi się wyrwanymi z kontekstu migawkami z życia głównych bohaterów. Dopiero kolejne sceny zaczynały tworzyć pewną linearną i dość wciągającą opowieść, której zakończenie pozostawiło nieco do życzenia. W „Biznesie od kuchni” nie brakuje jednak elementów godnych pochwały. Przede wszystkim muzyka (wspaniałej Basi Giewont i Korneliusza Flisiaka), ruch i choreografie w formalnych scenach m.in. nalotu sanepidu czy PIPu (Amandy Nabiałczyk) oraz ciekawe wykorzystanie przestrzeni Teatru XL, w ramach którego funkcję sceny pełniła również przylegająca do pierwotnego rewiru aktorskiego kawiarnia.
„Biznes od kuchni” nie prezentuje niczego odkrywczego. Historia Romana zatracającego się w pogoni za sukcesem, okupującego to dramatem rodzinnym i emocjonalnym, to opowieść jakich wiele. Niemniej sam zamysł poprowadzony jest w sposób stosunkowo oryginalny, a przede wszystkim niepozbawiony humoru. Przeszkadzają tylko dłużyzny oraz chaos dramaturgiczny i scenograficzny, który daje o sobie znać ze zbyt dużą regularnością.