Za każdym razem kiedy oglądam kreskówkę Tom i Jerry, irytują mnie i bawią jednocześnie sceny, w których Toma na przykład przejeżdża walec drogowy, a sekundę później spłaszczony do grubości kartki papieru biedny Tom wstaje i goni Jerry’ego. Zresztą Tom jest regularnie rozjeżdżany, przypalany, uderzany, obdzierany ze skóry, spada z dachu, a jednak za każdym razem podnosi się czy też – jak to w przypadku kota bywa – spada na cztery łapy. Na dodatek ani Tom, ani Jerry nie są straumatyzowani czy zniechęceni tym, że ciągle stają w obliczu śmierci. Wszyscy wiemy, że to na niby i tylko najmłodszym dzieciom trzeba tłumaczyć, że ludzie mają trochę inaczej, ponieważ są właścicielami zaledwie jednego życia, o które trzeba dbać. Ale zdarzają się wyjątki – na przykład w teatrze.
Dzień jak co dzień – dziś próbujemy na przykład scenę duszenia, w planie dnia jest jeszcze mordowanie, ale to po przerwie na zupę. Dość regularnie w teatrze stajemy oko w oko z tematem śmierci w sztuce, dotykamy go, próbujemy w wielu wariantach. Załóżmy, że zdrowy i w dobrym nastroju aktor przychodzi na próbę i akurat musi zbudować scenę, której temat brzmi mniej więcej tak: utopmy się, nie dam rady tak dłużej, „po drugiej stronie” będzie nam lepiej. Poświęca się tematowi samobójstwa, szuka emocji, stanu, sytuacji, która do tego doprowadza, jak również środków scenicznych, które śmierć pokażą w sposób realistyczny lub nie. To bardzo dziwne uczucie – próbować umierania za życia, badać, co może się wtedy dziać w duszy i umyśle postaci, domyślać się, jak reaguje ciało, odkrywać w sobie strach lub jego brak, przyglądać się zgodzie lub niezgodzie postaci. To nie oswaja z prawdziwą śmiercią i wcale nie wyjaśnia, jak to będzie, gdy przyjdzie naprawdę. Próbowanie i granie kresu życia niekoniecznie zmienia prywatne nastawienie aktora do niej. To tylko teatr. Ostatecznie przecież jako zamordowana czy samobójczyni wyjdę do ukłonów na własnych nogach. A następnego wieczoru sytuacja powtórzy się raz jeszcze.
Myślałam, że temat śmierci na scenie bardziej dotyczy aktora, twórców spektaklu, że w ich duszach rozgrywają się rzeczy godne tego felietonu. A teraz wyobrażam sobie moment, w którym gram, że leżę martwa na scenie, próbując przez minutę nie oddychać w sposób widoczny, starając się ani nie kaszlnąć, ani nie kichnąć. Widząc dziwność mojej sytuacji – oddaję złożoność chwili w ręce widza.
Bardzo chciałam napisać o tym, jakie to okropne być aktorem, który co i rusz musi obcować z kostuchą, robi próby generalne śmierci. W trakcie pisania doszłam jednak do wniosku, że to egocentryczne. Kto tu ma coś przemyśleć i poczuć? Kto tu ma się z czymś zmierzyć, czegoś doświadczyć, coś sobie uświadomić, przemyśleć? Czy ja kiedy leżę i udaję, że nie oddycham? Chyba nie tylko. Przecież to dla widza jest! Oj, delikatna to materia, w której trzeba samemu coś poczuć lub oddać na scenie, aby poczuć mógł widz. Delikatna to materia, w której trzeba zapracować na to, aby coś publiczności ofiarować. Na temat śmierci na scenie napisano setki tekstów, można ją pokazać w różnorodny sposób, czasem jednym gestem, kolorem, dźwiękiem. Dosłownie lub metaforycznie. Brutalnie i gwałtownie lub miękko i poetycko. Na środku lub w kącie sceny. Chodzi tylko o to, co wtedy odbieramy, co przez nas zaczyna przepływać, co nas zmienia lub co w nas rodzi postanowienie, które wtedy podejmujemy. Całe to memento mori, żal, nadzieja, skrucha, złość, wzruszenie – niech to się wszystko odbywa wtedy, kiedy bohater na scenie leży martwy. Przecież wiemy, że wstanie, jak nasz biedny Tom.
Dominika Kluźniak