„Biedermannowie” Anny Wakulik w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Michał Lachman na łódzkim blogu o kulturze.
U Biedermannów po raz ostatni sypie się konfetti. Rodzina siedzi w bawialni, nerwowo wyczekując końca. Koniec znamy. Bruno Biedermann zabija strzałem w głowę żonę Luizę i córkę Marylę, po czym popełnia samobójstwo. Jest styczeń 1945 roku, do Łodzi wkroczyli Rosjanie. Wiemy, co to oznacza dla rodzin niemieckiego pochodzenia. W spektaklu na podstawie dramatu Anny Wakulik i w reżyserii Adama Orzechowskiego wysokie okna bawialni mają wybite szyby, pokruszone szkło utrzymuje się jeszcze w ramach, ale za chwilę posypie się zupełnie. Życie postaci tej fabrykanckiej rodziny również. A może i nasze.
Spektakl Orzechowskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi to hołd złożony zrujnowanemu światu, zdeptanej godności, zamordowanej idei, którą zrównano z ziemią. Dobrze, że łódzcy fabrykanci odzyskują głos. Że w tym poruszającym i świetnie skomponowanym spektaklu mówią o swoim życiu. Do niedawna mówiono za nich i o nich. Czasami niespecjalnie pochlebnie.
Chociaż Wakulik stosuje retrospekcje i miesza plany czasowe, historia rodziny Bruno Biedermanna opowiedziana zostaje kompleksowo i wyczerpująco, a przy tym dynamicznie i ciekawie. Zaczynamy od momentu, kiedy w pałacu fabrykantów pojawiają się żołnierze rosyjscy. Domownicy mają godzinę na spakowanie się. Potem zostaną przewiezieni do obozu na Sikawie. Ostatnie sześćdziesiąt minut, jakie spędzą w rodzinnym domu odliczone zostają wspomnieniami, czyli rekonstrukcją zdarzeń przedstawiających historię rodziny, konspiracyjną działalność Maryli (bardzo przekonująca rola Małgorzaty Goździk), dyskusje o podpisanej przez Brunona volksliście, czy spory o to, jak podzielić majątek między synów założyciela fortuny Roberta Biedermanna.
W retrospekcyjnych scenach pojawiają się także postaci Hitlera i Stalina, jako architektów wojennej tragedii, ale także jako osób bezpośrednio odpowiedzialnych za tragiczny los Biedermannów. Forma nielinearnej narracji bardzo się sprawdza. Wakulik pozwala nam wczuć się w losy postaci, związać z nimi emocjonalnie, a jednocześnie widzieć ich dzieje jako uniwersalne exemplum historii i przemian całego kontynentu.
W centrum opowieści stoi Bruno (w tej roli doskonały Arkadiusz Wójcik), nieustannie rozważający decyzję o śmierci bliskich, która spotka ich z jego ręki. Konfrontuje się w tych moralnych rozterkach z postacią nieżyjącego ojca (Roberta Biedermanna) oraz braci zajętych prowadzeniem interesów bądź wojażujących po Europie i nieświadomych zbliżającego się końca. Robert Biedermann udziela Brunonowi infantylnej lekcji ze sprawnego zarządzania firmą, a brat Gustaw chwali drogie wina, jakie degustuje w słonecznej Italii. Te rozmowy załamany Bruno kwituje zdaniem: „Ty się bawisz, a ja myślę, jak zabić córkę i żonę”. Ojciec radzi mu, żeby wyjechał do Monachium, skoro sytuacja jest tak beznadziejna. Wakulik przedstawia Bruno Biedermanna jako postać wyjątkową, moralnie górującą nad resztą braci, wyłamującą się ze stereotypu fabrykanta-krwiopijcy. Kiedy jego bracia dywagują o tym, ile mogą zarobić na firmie ojca, on deklaruje chęć pracy, zaangażowanie w rozwój przedsiębiorstwa, a do tego marzy o czytaniu Heideggera. Tylko że w tym świecie nic nie zależy od jego decyzji, a losy rodziny napisane zostały przez historię i nie podlegają negocjacji.
Orzechowski prowadzi nas przez meandrujące sceny sprawnie, nie gubiąc logiki i płynności opowiadanej historii, która przeskakuje między wspomnieniem a teraźniejszością powojennego reżimu. Cofamy się zatem do wieczoru, kiedy w pałacu Biedermannów odbywa się bal, pary tańczą, a Bruno poznaje swoją przyszłą żonę Luizę. Konfetti sypie się po raz ostatni. Tańczące postaci zmieniają się w rozchwiane figurki.
Na fortepianie gra postać w rosyjskim mundurze, a gdy wstanie zza instrumentu nastanie czas sowieckich rządów, a konfetti unosić się będzie nad ziemią już tylko dlatego, że wzbija je w powietrze tupot pijanych rosyjskich oprawców. Widzimy scenę gwałtu na Maryli, która potem przewija się jak zjawa ze snu przez większość scen. Służąca bezskutecznie próbuje umyć blat stołu, na którym sołdat zabawiał się z córką Biedermanna.
Kiedy czas rodzinnej sagi dobiega końca, na podłodze rozłożone zostaje białe prześcieradło, a na nim trzy poduszki. „Ja będę leżał tu” mówi Bruno, ale Maryla prosi, żeby mogła umrzeć między rodzicami. Jako dziecko przychodziła do nich, kiedy jeszcze spali i wciskała się miedzy matkę i ojca. Te momenty w spektaklu Orzechowskiego są najbardziej przejmujące. Gwałty Rosjan w pałacu i rosnąca nienawiść wobec niemieckich mieszkańców – Biedermannowie wiedzą, że to koniec. Bruno nie chce skazywać córki na pobyt w obozie, bo jej zdrowie zrujnowały już dostatecznie gestapowskie więzienia i tortury. Luiza podpowiada mężowi, jak najlepiej zabić rodzinę. „Jesteś dla mnie ciałem obcym”, mówi. „Pomyśl, że jestem sarną, której wpijasz nóż, by trafić w serce”. Biedermannowie wybierają „freitod” – samobójstwo, czyli śmierć jako paradoksalną drogę do wolności, a w ich pałacu znów tańczy Hitler i Stalin, naigrywający się z ostatnich słów Brunona, w których wydaje on instrukcje, by pochować ciała rodziny w pałacowym ogrodzie.
Zanim padną strzały rodzina Biedermannów wypija ostatnią herbatę. Na stole pojawia się porcelana, na chwilę powraca atmosfera domowego spokoju. Za stłuczonymi szybami okien kiwają się mroczne konary drzew. Znamy tę scenerię z parku okalającego pałac Biedermannów przy ul. Franciszkańskiej. Po wojnie było tam przedszkole, potem sale wykładowe Uniwersytetu Łódzkiego. Warto przeżyć tę śmierć. Ale czy Łódź się z niej podniosła?