Wychodząc tego dnia z domu, zamykając drzwi, nawet nie podejrzewali, że będą je zamykać po raz ostatni. Że po spektaklu nie będą już mieli do czego wracać... Aktorzy Mateusz Tymura i Monika Kwiatkowska tydzień temu, 15 sierpnia, po przedstawieniu, dowiedzieli się, że ich dom płonie. Że praktycznie już nic z niego nie zostało.Zajęty ogniem budynek w Borkach (gm. Gródek) strażacy gasili przez wiele godzin, ale niestety przegrali z żywiołem.
To miał być szczęśliwy czas. 14 sierpnia Niebianka miała 10. urodziny, więc z tej okazji jej mama, Monika Kwiatkowska, zabrała ją do Krypna, żeby córka mogła zobaczyć na scenie swojego tatę, Mateusza Tymurę. Tego dnia występował on w spektaklu „Kwiat paproci", wystawianym w specjalnie przystosowanym namiocie cyrkowym. Przedstawienie to przygotował razem z przyjaciółmi - artystami skupionymi wokół Fundacji Teatr Latarnia, którą Mateusz z Moniką (aktorzy, którzy w życiu prywatnym są parą) prowadzą od lat.
- Mateusz grał spektakl, a ja byłam na widowni - opowiada Monika Kwiatkowska. Na „Kwiat paproci" do Krypna pojechałyśmy razem z Niebianka, ponieważ córka nie mogła być na premierze tego spektaklu w Borkach, no a poza tym chcieliśmy, żeby zobaczyła go właśnie w Krypnie. Taki urodzinowy wypad.
Podczas spektaklu do Moniki zaczęła dzwonić sąsiadka. Ale wiadomo - na spektaklu nie odbiera się telefonów. Monika pomyślała więc, że oddzwoni później, że może to nic ważnego... Niestety, sąsiadka nie przestawała dzwonić, więc Monika zaczęła się niepokoić. W końcu z namiotu wyciągnęła ją koordynatorka projektu z Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie, w ramach którego odbywał się spektakl. Nie spieszyli się. Bali się wracać.
- Dostałam do ręki słuchawkę i usłyszałam głos sąsiadki, która powiedziała, że w Borkach są strażacy i że właśnie gaszą nasz płonący dom. I że właściwie praktycznie wszystko spłonęło... - wspomina łamiącym się głosem Monika. - Opóźnialiśmy chyba trochę ten moment powrotu. Bo już wiedzieliśmy, że nie mamy do czego wracać. Nie spieszyliśmy się. Dotarliśmy już na koniec, kiedy strażacy dogaszali ogień. - Szczęście w nieszczęściu, że nie było nas w domu, bo ruszyliśmy w teatralny objazd - dodaje Mateusz Tymura. - Premierę „Kwiatu paproci" mieliśmy jeszcze w Borkach, 11 sierpnia. W ekipie przygotowującej spektakl było mnóstwo ludzi. Aż się od nich roiło w naszym domu, w magazynie, w warsztacie - robili kostiumy, malowali, ktoś coś gotował, inni jedli. To był niezwykle tętniący życiem dom.
Pożar pochłonął nie tylko budynek, w którym od kilku lat mieszkali Mateusz, Monika i Niebianka razem ze swoimi zwierzętami. W płomieniach zniknęły również scenografie do spektakli, które teatr wystawiał od prawie 20 lat. Spaliła się sala prób, warsztat, kostiumy, sprzęt elektroniczny i skarby, które Mateusz wynajdywał w starych budynkach. W domu aktorów podczas pożaru znajdował się tylko jeden z ich kotów - Malwinka.
- Znaleźliśmy go w kurniku u sąsiada - mówi Monika. - Miał wtedy może ze dwa dni. Jego matka musiała go po prostu zgubić, jak przenosiła młode. Leżał sam, na środku kurnika. Zauważyliśmy go i zabraliśmy. Był malutki, mieścił mi się na dłoni. Odkarmiliśmy go butelką, opiekowaliśmy się nim. I tak z nami zamieszkał. Kiedy został odratowany, to było jego pierwsze życie.
Monika z lekkim uśmiechem mówi, że w domu są przekonani, że ta kotka ma kilka żyć, z których trzy już wykorzystała. Drugie prawie straciła, kiedy spadła z wysokości i złamała łapę. Bardzo się wtedy poturbowała, przez trzy dni miała wysoką gorączkę i ledwo przeżyła. Monika i Mateusz wozili ją do weterynarza, dostała antybiotyki, środki przeciwbólowe i wróciła do zdrowia.
- Jej trzecie życie to te powiązane z pożarem - wskazuje Monika. - Mam dwa duże koty, które sobie świetnie radzą na podwórku i do zimy biegają luzem. Były więc na zewnątrz. A mały kot - wiadomo, jeszcze jest nieporadny. Wyjeżdżając więc z Niebianka na tę jedną noc zostawiłyśmy go w domu. Kiedy dowiedziałam się, że jest pożar, to moja pierwsza myśl była taka, że kot spłonął. I że musiała bardzo cierpieć. Później na szczęście dostałam wiadomość od przyjaciółki, że Malwinka żyje, że została uratowana przez strażaka, jednak była w złym stanie. Na szczęście następnego dnia wszystko już było dobrze. Kot odżył i do tej pory świetnie się trzyma. A my mówimy, że wykorzystał już te swoje trzecie życie, a ma dopiero trzy miesiące.
Tyle szczęścia co kot nie miały skarby przez lata gromadzone przez Mateusza. Spaliła się znaczna część sprzętu teatralnego, scenografia, kostiumy i biblioteka. Nic nie zostało ze sprzętów muzycznych, kolekcjonerskich, elektroniki, projektorów. Wszystko przepadło. Spłonął też świetnie wyposażony warsztat - pełen różnych narzędzi, elektronarzędzi.
- Straciliśmy mnóstwo starych skarbów, bo my przecież zbieraliśmy różnego rodzaju meble, artefakty z czasów PRL-u - mówi Mateusz. - Spaliły się różne pamiątki. Tego jest naprawdę długa lista... Strata scenografii bardzo boli. To są rzeczy, które były ze mną na scenie od nastu lat, które jeździły z nami, tworzyły historię. To trudne. Cieszę się, że przetrwały nasze schody, gdyż są wyjątkowe. Będą pewnie do przeniesienia. Zobaczymy co w ogóle z tym domem. Czy trzeba będzie go zupełnie wyburzyć, czy jedną ścianę, która ocalała, będzie można zostawić... Nic nie wiemy, czekamy na ekspertyzę. A dlaczego schody, o których wspomniał Mateusz, są tak wyjątkowe?
- Zrobiłem je z belek przywiezionych z mojego rodzinnego domu - wyjaśnia.
Pożar przetrwała też inna niezwykła pamiątka - zdjęcie Moniki, Mateusza i Niebianki wykonane na drewnie. - Te schody i to zdjęcie to dwie najcenniejsze rzeczy, z tych materialnych, a dla mnie symbolicznych - podkreśla Mateusz. - To zdjęcie spaja naszą rodzinę, a schody to połączenie z moimi korzeniami - z moją rodziną z Zamojszczyzny, skąd pochodzę. To cząstka tamtego świata tutaj, na Podlasiu. To taki mój sposób na zapuszczenie faktycznych korzeni tutaj, symbol, że nie jesteśmy obcy, że wrastamy w tę przestrzeń, że tutaj nawiązujemy relacje z sąsiadami, tutaj współtworzymy lokalny świat. Monika dodaje, że po pożarze przetrwało jeszcze lalka rzeczy, które były schowane pod schodami.
- To było jedyne miejsce w domu, do którego ogień nie doszedł i dzięki temu niektóre rzeczy udało się uratować - wskazuje.- Wszystko jednak zostało zalane wodą, więc teraz musimy te rzeczy tylko wysuszyć. Pralkę, lodówkę czy kanapę można odkupić, ale pamiątek nie. Dlatego to ich jest najbardziej szkoda. Człowiek je zbiera, chce pokazać przyszłym pokoleniom jak na starych zdjęciach wyglądał dziadek czy babcia. Na szczęście niektóre fotografie przetrwały pożar.
Pomoc płynie nawet od obcych ludzi. Aktorską parę z Borek bardzo zaskoczyło, jak wiele ludzi chce im pomóc stanąć na nogi. - Patrzyliśmy na to z lekkim niedowierzaniem - przyznaje Monika. Praktycznie od razu po pożarze ruszyły dwie zbiórki funduszy na pomoc pogorzelcom - na portalach pomagam.pl i zrzutka.pl. Jest na nich już w sumie ponad 150 tysięcy zł. Ludzie bardzo szybko zorganizowali też najbardziej potrzebne rzeczy - ubrania i środki czystości. W zbiórki włączyła się m.in. działająca po sąsiedzku restauracja Maciejówka Borki 33. Specjalne vouchery na ubrania przekazały też białostockie firmy Unikat i Jama. Na Facebooku działa grupa organizująca różne aukcje, z których dochód przekazany będzie również na pomoc pogorzelcom. Można tam wylicytować m.in. obrazy, rękodzieło, ale też wypieki, przysmaki kuchni regionalnej czy spektakl w bodajże najmniejszym teatrze w Polsce - Teatrze Łątek w Supraślu.
- Wzrusza nas za każdym razem, kiedy ktoś przychodzi z jakąś pomocą - zapewnia Monika. - Jak na przykład sąsiadka, która przyszła do nas rano z chlebem, który przed chwilą upiekła, albo z naleśnikami czy z obiadem. W ogóle jest tyle dobroci wokół, że myśmy się tego nie spodziewali. Przychodzili nawet ci sąsiedzi, z którymi jeszcze nie zdążyliśmy się jakoś bardzo zapoznać. Nie sądziliśmy, że od nich też otrzymamy pomoc. To, co robimy na co dzień, nasze teatralne działania, robimy dla ludzi. I jest to dla nas rzecz naturalna i normalna. Nie robiliśmy tego nigdy po to, żeby mieć z tego jakieś korzyści. A teraz widzimy, że chyba ta energia, którą gdzieś tam wystrzeliliśmy w kosmos naszą sztuką i teatralnymi działaniami, wraca z dziesięciokrotną siłą. To jest niewyobrażalne. To też chyba sprawiło, że aż tak bardzo się nie załamaliśmy, że się trzymamy, że rzeczywiście mamy nadzieję, że uda się to jakoś odbudować, że nie jesteśmy sami. Sama nie wiem, jak się za to wszystko odwdzięczymy - dodaje Monika, a w jej oczach kręcą się łzy.
- Wiedziałem, że mamy dużo przyjaciół. Ale zaskoczyło nas, że jak tylko wróciliśmy po spektaklu, to koło naszego tlącego się jeszcze domu zastaliśmy mnóstwo osób, które tam przybyły, by jakkolwiek pomóc w akcji gaszenia pożaru - twierdzi Mateusz. - Nigdy nie zapomnę, jak stojący obok zgliszcz lokalni strażacy ze łzami w oczach mówili: „Przepraszamy was. Nic więcej nie mogliśmy zrobić". Mnóstwo ludzi czekało na nas tam, na miejscu, gdzie kiedyś był nasz dom. I od tej pory są z nami i na różnych poziomach próbują nas wesprzeć. Bardzo dużo ludzi nagłaśnia sprawę pożaru. Bardzo dużo ludzi oferuje pomoc. W tym momencie mamy wszystko, czego nam trzeba. Mamy dach nad głową, ubrania, sąsiedzi przywożą nam różne rzeczy do jedzenia. Jest też bardzo dużo ciepłych słów. Ja otrzymuję setki wiadomości, na które chciałbym jakoś odpowiedzieć, chociaż jednym zdaniem, ale nie mam kiedy tego zrobić, bo jestem teraz w trasie ze spektaklem. W dniu pożaru też byłem na scenie, a o tym, co się stało, dowiedziałem się już po spektaklu, od Moniki.
Mateusz podkreśla, że wszystko, co spotyka jego rodzinę w ostatnich dniach, jest bardzo poruszające. - Człowiek stara się jakoś trzymać, ale na widok takiej pomocy nagle rozkleja się zupełnie - wyznaje. - Ostatnio zagrałem kolejny spektakl po pożarze. Staram się i jest okej. Wiem, że ten zawód konfrontuje człowieka z różnymi sytuacjami i czasem trzeba wyjść na scenę i grać nawet jak jest ciężko. Teraz, po raz pierwszy w życiu, tak namacalnie tego doświadczam - mówi. - Spektakl, który teraz wystawiamy, jest piękny i wartościowy. Nawiązuje do tego wszystkiego, co jest ważne w życiu. Pokazuje, że rzeczy materialne są jednak na drugim miejscu. Bo tak naprawdę to, co się dzieje między ludźmi, to, czy mamy rodzinę i przyjaciół, którzy nas wspierają, wiele zmienia. Ktoś nam powiedział, że sąsiedzi się rzucili na pomoc, jakby swoich ratowali. Sąsiadka dogląda nam teraz kurę, gęsi, króliczka. Musimy pomyśleć, co z nimi zrobić. Ja jestem w trasie i chcę skończyć ten zaplanowany objazd, bo nie chcę, żeby włożona w te działanie praca poszła na marne. To jest też część mojego życia, naszego życia - praca. To dzięki pracy tak naprawdę mieliśmy to, co mieliśmy. Bo zaczynaliśmy w zasadzie od zera. Nie mieliśmy żadnej ziemi, nie mieliśmy swojego domu. Teraz dom przepadł, ale to, co budowaliśmy sami, czy też ze wsparciem przyjaciół, wciąż mamy. A przed nami nowy rozdział.
- Wiele lat temu przyjechaliśmy do Białegostoku na studia i już na tej podlaskiej ziemi zostaliśmy - wspomina Tymura. - O domu w Borkach dowiedzieliśmy się od przyjaciół dokładnie w momencie, w którym mieliśmy kupić inny dom - na ul. Pionierskiej w Białymstoku. Pojechaliśmy jednak zobaczyć co jest w Borkach. To tak naprawdę była obora z budynkiem gospodarczym. Wcześniej mieszkały tam świnie, krowy, koń. Bardzo to do mnie - człowieka pochodzącego z wioski - przemawiało, że jestem w takim miejscu. Od czasu kiedy tu zamieszkaliśmy, tak naprawdę co roku coś remontowaliśmy. Tak dla siebie i pod siebie, powoli. Jak udało nam się zarobić jakieś pieniądze, to nie jechaliśmy na wakacje, tylko wszystko pakowaliśmy w ten dom. To był taki nasz życiowy projekt. I naprawdę zaczęła się robić z tego poważna inicjatywa. Chcieliśmy to dalej rozwijać, zrobić scenę plenerową, magazynki, żeby przenieść tam część scenografii. Ale nie wyrobiliśmy się... Zabrakło nam dosłownie kilku dni. Nie udało się. Magazynki stoją puste, a scenografii już nie ma. Zabrakło nam energii, czasu i nagle tego nie ma. To też sprawia, że pojawiają się pod skórą jakieś dziwne wyrzuty sumienia.
Mateusz dodaje, że rok 2024 był dla nich bardzo pracowity. Teraz zaś stał się trudny. - Ale myślę, że to też rok z jakimś kresem, zamknięciem jakiegoś rozdziału w naszym życiu - podsumowuje.
- Czego można nam życzyć? - zastanawia się Monika. - Może spokoju ducha i siły. I przychylności ludzi - wskazuje. - To jest i będzie dla nas trudny czas. Ale mam nadzieję, że uda się to przetrwać jakoś w miarę gładko. Żeby jak najszybciej się to wszystko udało odbudować. Potrzebujemy na pewno życzliwości, a reszta się ułoży.