„Korsarz" w chorogr. Manuela Legrisa wg Mariusa Petipy w Teatrze Wielkim Operze-Narodowej w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Baletową inscenizację „Korsarza” mogą pamiętać ci, którzy obejrzeli całkiem niedawną transmisję z Teatru Bolszoj, albowiem na polskich scenach ten tytuł nie był przez choreografów eksploatowany od dawna. Dopiero teraz pojawił się na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej za sprawą Polskiego Baletu Narodowego. Ale trudno uznać tę realizację za w pełni udaną. Jeśli dwa pierwsze akty da się jakoś strawić za sprawą widowiskowych scen zbiorowych, i momentami udanych sekwencji w popisach solistycznych (choć błędów nie dało się nie zauważyć), to trzeci wydaje się być już zupełnie martwą egzemplifikacją li tylko baletowych umiejętności tłumnie z kwieciem pląsających bez końca odalisk. Za obrazem, niekiedy pełnym rozmachu i z dobrze zorganizowanym tłumem tancerzy, choć nie przyprawiającym o zawrót głowy, nie idą żadne inne treści, a pustką zionąca scena nie ma w sobie niczego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie czy wzruszenie widza. Ogląda się to wszystko bez większych emocji, których zresztą na samej scenie też jest niewiele. Ma się wrażenie, że twórcy mierzą się tylko z samą tradycją, za nic natomiast mają współczesność. Bowiem ujęcie tematu nie skłania tutaj do jakiejkolwiek refleksji.
Spopularyzowany przez Mariusa Petitę w XIX wieku „Korsarz” to dzieło dość sporych rozmiarów, w którym dominują egzotyczne widowiskowe sceny zbiorowe rozgrywające się między innym na bazarach, gdzie handluje się niewolnikami, czy w sułtańskich apartamentach i ogrodach paszy. Ta wielość podejmowanych wydarzeń i motywów, próbująca łączyć elementy komediowe z dramatycznymi, może być dla choreografa poważnym problemem. Manuel Lagris, komponując ruch taneczny raczej szerokim kadrem i obfitym oddechem, nie do końca poradził sobie ze zwarciem tego wszystkiego w jednorodną całość, albowiem snując swoją opowieść pozostał tylko na jej orientalnej powierzchni, nie wchodząc w głąb tego, co mogłoby być dla widza dzisiaj dużo bardziej interesujące, niż sam obyczajowy obrazek sprzed lat, nie wychodzący poza zapisaną w nim rodzajowość. Takie zubożenie materiału zawartego w libretcie owocuje spektaklem zwyczajnie anachronicznym i martwym. Główne postaci, pozbawione psychologicznego wyrazu i zdominowane emocjonalną powściągliwością, nie są w stanie nas specjalnie poruszyć tym, co przeżywają (wyjątkiem może być jedynie postać Birbanta wykreowana z temperamentem przez Maksima Woitiula i ekspresyjny Lanquedem Rinaldo Venutiego; ale już Yukę Ebiharę – Medora, czy Patryka Walczaka – Konrad, widzieliśmy w dużo bardziej pogłębionych wyrazowo rolach), a relacje między nimi również w konstruowaniu faktury ruchowej są przewidywalne i oczywiste. Dzisiaj sam żywioł tańca, czy też jego zwiewność i liryzm, urzekający nastrój i samo piękno formy, zdają się już na scenie nie wystarczać. Zresztą soliści mają niewiele tutaj miejsca na wyeksponowanie odrębności swoich osobowości, co paradoksalnie nie najlepiej w tym przypadku służy harmonii całego obrazu. Tak samo jak pozbawiona jakiejkolwiek indywidualności plastycznej mdła scenografia Luisy Spinatelli.