„Alicji Kraina Czarów” na podstawie Lewisa Carrolla w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Wszystko zaczęło się od niezwykłych snów, zagadek i paradoksów zawartych w powieści Lewisa Carrolla „Alicja w Krainie Czarów” („Alice’s Adventures in Wonderland” z 1865 roku) i w drugiej części przygód bohaterki – „Po drugiej stronie lustra” (Through the Looking-Glass, and What Alice Found There”). Większość dorosłych zna i od lat dziecięcych darzy sympatią rezolutną dziewczynkę o imieniu Alicja, jej kotkę Dinę, Szalonego Kapelusznika,Pana Gąsienicę, Humptiego Dumptiego, Gryfa oraz Niby Żółwia, a nawet „okrutną” Królową Kier, która w rzeczywistości nikogo jeszcze głowy nie pozbawiła, jak przekonuje widzów Król. Zafascynowany tekstem Carrolla Sławomir Narloch postanowił przenieść na teatralne deski pełną nieograniczonej fantazji opowieść o przygodach Alicji, ale nie byłby sobą, gdyby pozostał wierny oryginałowi. Dając popis swym reżyserskim zdolnościom (miałam okazję przekonać się o nich już kilkakrotnie) powołał do życia nieco inny świat (rezygnując przy okazji z niektórych postaci, na przykład Białego Królika) – wciąż baśniowy i zagadkowy. Młodziutki reżyser wprowadza na scenę ponad trzydziestu artystów: aktorów i muzyków, tworzących wspaniałą Orkiestrę Szalonych Kapeluszników. W kierowaniu tak dużym zespołem, w odszukaniu właściwej linii dramaturgicznej, w nadawaniu odpowiedniego tempa inscenizacji i uatrakcyjnieniu jej pomógł Sławomirowi Narlochowi Jakub Gawlik, czyli twórca muzyki, której żywioł przepełnia całe przedstawienie. Kuba, znawca gry na akordeonie, tworzy nowe, niezwykłe aranżacje, dzięki czemu odkrywa przed publicznością interesujące obszary muzyczne. Familijny spektakl jest dynamiczny, roztańczony, z urokliwą scenografią i barwnymi kostiumami, odrobinę tajemniczo–mroczny dzięki światłom. Reżyser i pozostali twórcy, podążając za autorem przygód bohaterów, w mądry, pełny humoru, przystępny sposób pomagają nawet małemu widzowi dostrzec na czym polega poszukiwanie własnej ścieżki do dojrzałości i akceptacja upływającego czasu, nie tracąc przy tym wewnętrznego dziecka w sobie (tu ukłon w stronę starszej publiczności). Magiczna podróż do krainy dziecięcych marzeń pozostaje fascynująca przez ponad dwie godziny.
Tłumacz, Maciej Słomczyński, pisze w przedmowie do Alicji, że „jest to zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”. Reżyser idzie tym tropem, sięgając do tekstów, które nieodmiennie kojarzą się z beztroskimi, zwariowanymi zabawami dzieciństwa. Zaskakuje przy okazji widza nowymi pomysłami, w których sytuacje zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale jednocześnie precyzyjnie, bez chaotycznej miotaniny (mimo pozoru „bałaganu” na scenie) uwodzi nieoczekiwanymi skojarzeniami, refleksją, która odsłania drugą, głębszą warstwę utworu. Elementy humoru i groteski zgrabnie łączą się w spójną, przenikniętą wspólną myślą całość. Nie ma tu miejsca na nienaturalne stylizacje, jest za to ogromny entuzjazm i szczerość w podejściu do materii tekstu. Alicja w ujęciu Narlocha jest dorosłą kobietą i troskliwą matką, a kraina dzieciństwa, świat wspomnień i snów stanowi fundament całego przedstawienia. Razem z narratorem, którym jest „podwójny”, dziecięcy i dorosły syn bohaterki, odwiedzamy kraj czarów, pamięci i dziwacznego czasu.
Warstwa muzyczna jest porywająca, ośmielę się wręcz stwierdzić, że to coś zupełnie wyjątkowego, niespotykanego dotychczas na naszym rodzimym, musicalowym podwórku. Są tu zarówno partie solowe, jak i ansamble, a całości towarzyszy niewielka, ale jakże wprawna, pełna energii orkiestra, nad którą czuwa młody, niezwykle zdolny Jakub Gawlik. Dzięki temu zespołowi raz jest lekko, delikatnie, z elegancją, czasem wibrująco i donośnie. Gdy muzyka płynie, nastrój się zmienia, a wpadające w ucho, porywające, ujmujące zdolnością spostrzegania piosenki autorstwa Sławomira Narlocha momentami przyćmiewają część dialogową. Akordeon, na którym z zadziorną drapieżnością gra Kuba, wnosi z kolei tangowe rytmy, ale kompozytor nie unika innych brzmień – w spektaklu uwodzą słuchaczy różnorodne style, które płynnie łączą się ze sobą. Jest żywiołowo i radośnie, z nieokiełznaną energią. Napięcie cały czas faluje, podkręcane śpiewem.
Druga część przedstawienia jest trochę odmienna od pierwszej – bardziej nostalgiczna, nieco smutna, ale wciąż nasycona poetycką zmysłowością. Aktorzy wcielają się w różne postaci, budując nietuzinkowy, żartobliwy, oryginalny, podany z pasją muzyczny spektakl. Dorosłego syna Alicji gra Cezary Kosiński, a małego dziesięciolatka – Michał Pietruczuk. Takie rozdwojenie oraz podział na młodego oraz dojrzałego bohatera stanowi bardzo ciekawy motyw i wprowadza dodatkowe sensy do narracji. Ewa Konstancja Bułhak jako tytułowa Alicja jest zwariowana, pełna dziecięcej radości, otwartości, choć jednocześnie świadoma przemijania, własnej dorosłości, nieuniknionej choroby czy cierpienia – po prostu nieodwracalności czasu, który tylko w baśni może na chwilę zastygnąć. W niej to, co w rzeczywistości niemożliwe, staje się możliwym (w teatrze podobnie). Alicja Konstancji Bułhak budzi sympatię, wzrusza, promieniuje ciepłem, uczuciem i ma w sobie sporo melancholii z refleksyjnością. I jak ona śpiewa! Podobnie jej dorosły syn – Cezary Kosiński. Wykorzystując aktorskie doświadczenie Kosiński gra z werwą, wyczuciem, zamyśleniem oraz łagodną powagą, choć humoru też w jego kreacji nie brakuje. W powieści Carrolla niezwykle ważne są zabawy językowe i gry słowne jako domena krainy czarów i tworzywo tekstu. Uwarunkowane pragmatyką snu, magiczne funkcje języka znakomicie brzmią na scenie, a kalambury, dwuznaczności, żarty językowe najbardziej uwypuklone zostają w rozmowach, a właściwie „antyrozmowach” (o podwodnej szkolnej klasie i takich tam) Alicji z Niby Żółwiem (Oskarem Hamerskim) i Gryfem (Bartłomiejem Bobrowskim – jego kreacja była dla mnie zaskoczeniem, zgoła odmienna od tych, które widziałam wielokrotnie w wykonaniu tego znakomitego aktora). Obaj panowie ciekawie prowadzą swoje role, a ich dialogi i monologi rozbawią wielokrotnie całą publiczność. Utwór ma wiele wątków i poziomów, traktuje między innymi o czasie, co szczególnie podkreśla Szalony Kapelusznik Pawła Paprockiego. Paprocki jako lider i wodzirej to dynamit, ale kontrolowany. I śpiewak jak się patrzy. Podobnie Anna Lobedan. Jej Królowa Kier zmienia się w miarę biegu akcji, intrygując coraz bardziej. W duecie z Hubertem Paszkiewiczem, czyli Królem Kier, śmieszy, z kolei po przerwie, w drugiej części mocno wzrusza. I jeszcze zauważalne, choć niewielkie role: Kacper Matula jako Jelonek i Henryk Simon jako Rycerz. W baśniowym, oczywisto-nieoczywistym lesie z aktu drugiego ich postaci prawdziwie przykuwają wzrok. Humpty Dumpty Grzegorza Kwietnia równo dotrzymuje kroku pozostałym, satyrą i zmyślnym dowcipem bawiąc małych i starszych widzów. Występujący na scenie aktorzy (także drugoplanowi oraz najmłodsi), zgrani jak jeden zdrowy, dobrze funkcjonujący organizm (albo mechanizm zegara, odwołując się do poetyki całości) grają rewelacyjnie (nawet po kilka ról), prowadzeni wprawną ręką wyczulonego na otaczający świat reżysera.
Ruch sceniczny, choreografia opracowana przez Annę Hop (ach, te sceny z flamingami) są obłędne. Urokliwa scenografia i starannie dopracowane kostiumy zaprojektowane przez Martynę Kander stanowią równie ważny element spektaklu, wzbogacając kompozycję całości i nadając jej jeszcze większy smak oraz czar.
Rozmach, śpiewność i taneczność, poetycka liryczność, a także porywające piosenki, humorystyczno-satyryczne dialogi z bystrym podtekstem nie pozwalają nawet na krótki moment znużenia. Tu magia teatru, frazy wypowiadane przez występujących nie upraszczają rzeczy skomplikowanych, a obrazy przemawiają do wszystkich zmysłów. „Alicji kraina czarów” będzie przebojem, jestem pewna.